“…I potem zostało trzech…”. Tak zespół Genesis zatytułował w 1978 swoją płytę, nagraną po raz pierwszy w trzyosobowym składzie, po opuszczeniu formacji przez gitarzystę Steve’a Hacketta. Zwrócenie uwagi na fakt „cięć personalnych” w szeregach grupy w samym tytule albumu, z wielką dozą prawdopodobieństwa było wyrazem dużej pewności siebie cechującej panów Banksa, Collinsa i Rutherforda. Skoro po zredukowaniu składu do czterech osób (po odejściu Petera Gabriela) udało się stworzyć materiał lepszy niż kiedykolwiek wcześniej, to dlaczego zasada ta nie miałaby działać po odejściu kolejnego muzyka?
Fakt faktem, materiał na …And The There Were Three… znacznie różni się od dwóch poprzednich albumów, jednakże na niekorzyść. I bynajmniej brak Hacketta nie miał na to aż tak wielkiego wpływu, jak mogłoby się wydawać, gdyż jego wkład kompozytorski na poprzednich dwóch albumach był niewspółmierny z wkładem Tony’ego Banksa, który i tu pełni rolę pierwszego autora muzyki. Również i brak charakterystycznego brzmienia gitary Hacketta nie stanowi tu najważniejszej różnicy. Z pewnością największy wpływ na ostateczny wyraz nowej muzyki zespołu miały inne okoliczności, w jakich album miał sposobność powstać. Genesis bowiem, jako jeden z najważniejszych przedstawicieli rocka progresywnego, obok takich formacji jak Pink Floyd, Yes, czy Jethro Tull stanął w obliczu punkrockowej rewolty, której jednym z głównych postulatów było przywrócenie muzyce rockowej jej pierwotnego, buntowniczego charakteru. Punkrockowcy ostentacyjnie gardzili klasycyzującym, pompatycznym i przeintelektualizowanym podejściem do muzyki rockowej, który wytykali formacjom proponującym bardziej ambitne podejście do rocka. Jedynym, wydawało się, środkiem, jakiego należało się zatem złapać, aby zrzucić nadaną przez punkrockowców etykietę „muzycznego dinozaura” i tym samym przetrwać w muzycznym światku, była radykalna zmiana podejścia do własnego sposobu na kompozycje.
Czy wobec powyższego Genesis sprostali temu wyzwaniu poprzez …And Then There Were Three…? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Całkowita zmiana stylu kompozycji, to jednak z pewnością pierwsze określenie, jakie przychodziło do głowy wszystkim, którzy w 1978 roku usłyszeli nową propozycję muzyczną Genesis. Album jest w zasadzie zbiorem dość chwytliwych, rockowych piosenek, z których jedna, a mianowicie zamykająca album Follow You Follow Me,stała się nawet pierwszym amerykańskim hitem wyprodukowanym przez zespół. Co prawda, tu i ówdzie pojawiają się przebłyski „klasycznego Genesis” (Burning Rope, The Lady Lies), jednakże wyraźnie złagodniał sposób komponowania utworów, co słychać zwłaszcza w partiach gitary basowej i instrumentów klawiszowych, które nie są już tak misternie wykoncypowane, jak w przypadku poprzednich albumów. Nieco złagodniało również podejście artystów do warstwy lirycznej – piosenki o miłości, które dotąd stanowiły margines dokonań Genesis, na …And Then There Were Three… zaczynają zajmować więcej przestrzeni na płycie.
Fakt złagodzenia stylu Genesis na …And Then There Were Three.. oczywiście nie dyskredytuje tego albumu. Tony Banks, jako wspomniany pierwszy autor muzyki zespołu wciąż udowadnia swój wielki kompozytorski kunszt takimi perłami, jak wspomniane Burning Rope, a także Undertow i Many Too Many, które śmiało można wymienić wśród najpiękniejszych ballad kiedykolwiek nagranych przez Genesis. Solidny wkład w brzmienie albumu ma również Phil Collins - …And Then There Were Three… to według mnie najlepszy obok Wind & Wuthering „perkusyjny” album spośród studyjnych wydawnictw Genesis, na co nie bez wpływu pozostawał dwuletni już wówczas udział perkusisty w jazz-rockowym projekcie Brand X. Mike Rutherford zaś dzielnie radzi sobie z obowiązkami basisty i gitarzysty prowadzącego.
…And Then There Were Three… nie jest złym albumem. Stanowi raczej kolekcję solidnych rockowych utworów, w których wyczuwa się szlachetne i pełne pietyzmu podejście do kompozytorskiego rzemiosła. Zbyt mało odważna to jednak muzyka, aby móc w jakikolwiek sposób konkurować z A Trick of the Tail czy Wind & Wuthering. Z pewnością również zbyt pospolita, by móc dać kuksańca pogardliwym punkrockowcom. W dorobku Genesis …And Then There Were Three… stanowi raczej swego rodzaju zawieszenie, przystanek w dalszej artystycznej drodze.