Maximilien Robespierre rządził kilkanaście miesięcy. Jego naczelną dewizą było: terror jest konieczny i nieunikniony. Kto się nie zgadza z miłościwie panującym dyktatorem (bo mimo istnienia Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego rządziła de facto jedna osoba) bądź jakkolwiek mu zagraża, zostaje wysłany na spotkanie z przyrządem doktora Guillotin. I tak skracał o głowę kolejnych oponentów, aż wreszcie spadła głowa Dantona, ostatniego, który jeszcze odważył się sprzeciwiać Robespierre’owi. I od tej pory, powoli, władza Robespierre’a się rozsypała. Cztery miesiące po śmierci Dantona dyktator podzielił jego los.
Równowaga sił jest konieczna. Każda dyktatura rozsypywała się od środka, gdy zabrakło kogoś, kto odważyłby się dyktatorowi sprzeciwić – i z czyją opinią dyktator by się liczył. W muzyce również przykładów nie brakuje. Jak bardzo posypała się na ostatnich płytach Electric Light Orchestra, gdy Jeff Lynne zmarginalizował całkowicie rolę Richarda Tandy’ego! Dość wspomnieć nieszczęsne „Balance Of Power” czy „Zoom”… To samo ostatnia płyta Dire Straits: przydługawa, chwilami przesłodzona, chwilami zbyt dosłownie nawiązująca do klasycznych kompozycji z „Brothers In Arms”, irytująca ciągotkami do country i zbędnymi wstawkami gitary pedal steel. Jak rozsypał się na „The ConstruKction Of Light” King Crimson, gdy Fripp wyrzucił Bruforda, a Adriana Belewa zdyscyplinował za zbyt indywidualne podejście do muzyki KC…
Tak samo stało się z Tangerine Dream. Dopóki u boku Edgara Froese był ktoś, kto nie bał się wetować idee lidera, kto nie bał się przeforsowywać własnych koncepcji – Conrad Schnitzler, Chris Franke, Peter Baumann, Johannes Schmoelling, Paul Haslinger – zespół nagrywał płyty ciekawe, choć z czasem nieco monotonne; odkąd Mandarynkowy Sen stał się już głównie rodzinnym przedsięwzięciem syna i ojca, Edgara i Jerome Froese – czar prysł, a kolejne płyty Tangerine Dream zaczęły różnić się już tylko tytułami utworów, przebijając pod względem powielania w kółko własnych patentów płyty Axela Rudiego Pella (a to prawdziwa sztuka…)
„Tyger” to płyta pochodząca z roku 1987. Jak dla mnie, jest to jedna z ostatnich udanych płyt Tangerine Dream. Po następnych, nieco słabszych, ale wciąż dobrych albumach „Optical Race” i „Lily On The Beach”, od jeszcze niezłej płyty „Melrose” zaczęła się równia pochyła, z pojedynczymi przebłyskami (fragmenty „Goblins’ Club” czy „Tyranny Of Beauty”)…
Na „Tygerze” panowie podjęli efektowną próbę przełamania pewnego zastoju, jaki wkradł się w latach 80. do muzyki ich zespołu. Swoje instrumentalne, elektroniczne fantazje postanowili uzupełnić śpiewem, do muzyki dodać tekst. Próbowali czegoś takiego już na płycie „Cyclone” – ze średnim efektem; nie chodzi o to, że sam pomysł był zły (bo nie był – dość przypomnieć choćby „Horizon” duetu Anderson-Vangelis, perłę muzyki elektronicznej), raczej o to, że z impotenta nie da się zrobić Casanovy – a Steve Jolliffe dysponował głosem raczej „niepięknym”… Na „Tyger” panowie wzięli na warsztat wiersze Williama Blake’a, do ich zaśpiewania zapraszając wokalistkę Jocelyn Bernadette Smith. Z jakim rezultatem tym razem?
Bardzo dobrym. Podobnie jak w przypadku duetu Jon And Vangelis, dodanie wokalu nieco powściągnęło, ujęło w karby elektroniczne fantazje Froese’a i spółki. Płytę otwiera utwór tytułowy. Pierwsza perełka: prosta melodia syntezatorów, do tego śpiew Bernadette Smith, pięknie interpretującej kolejne wersy wiersza Blake’a. Całość od strony tak konstrukcji, jak i brzmienia jest dość prosta, ale chwytliwa, szybko zapadająca w pamięć.
„London” to już wyższa szkoła jazdy. Wiele się tu dzieje: melodia, tempo, nastrój zmieniają się co chwilę, zmienia się interpretacja Bernadette Smith: od recytacji i melorecytacji aż do ekspresyjnego śpiewu. „London” to suita złożona z szeregu części, logicznie powiązanych ze sobą, wynikających jedna z drugiej. Są chwile żywszego, pulsującego elektronicznym rytmem grania, są chwile podniosłe i spokojne, jest miejsce na solo gitary, na momenty z ponurym basowym rytmem podnoszącym napięcie, na chwilę spokojnego, bardzo ilustracyjnego pejzażu dźwiękowego… Prawie kwadrans grania, nie odstaje ani sekunda, ani jednego dźwięku nie dałoby się usunąć. Jak dla mnie to najlepsza kompozycja Tangerine Dream w latach 80 (a może w ogóle…).
„Alchemy Of The Heart” podtrzymuje wysoki poziom. Zaczyna się od spokojnego fortepianowego wstępu, by efektownie rozwinąć się – poprzez nieco żywszy fragment – w kolejną dłuższą kompozycję w stylu Mandarynkowego elektronicznego grania: spokojną, pozbawioną rytmu, efektownie malującą syntezatorowy pejzaż.
„Smile” to efektowna, czarowna ballada, oszczędnie opracowana. Idealnie dopełnia drugą część „Alchemii serca” – spokojna, buduje łagodny, eteryczny klimat.
Doskonały obraz płyty „Tyger” trochę psuje finałowa kompozycja „21st Century Common Man” (tylko w wersji kompaktowej). Tytuł trafiony, bo ten utwór jest właśnie trochę za bardzo „common” – brakuje mu siły, czaru i uroku poprzednich czterech utworów, choć sam w sobie stanowi całkiem fajny kawałek elektronicznego rocka.
Wydana w roku 1992 reedycja CD zawiera jeszcze jeden, podobny w klimacie utwór „Vigour”. Raczej ciekawostkę, niewiele wnoszącą do obrazu płyty. Ostatniej znakomitej płyty Tangerine Dream.
„For Empire is no more, and now the lion and the wolf shall cease…”