Zanim ukazała się płyta In den Gärten Pharaos muzycy Popol Vuh mieli już za sobą pierwszą „kwaśną” podróż, Affenstunde. Nie chodzi bynajmniej o niesłuszne posądzanie Floriana Fricke o to, że regularnie spożywał tzw. mushroom tea w porze tea-time, a raczej o zgłębianie za pomocą Mooga – syntezatora wyposażonego w różnego rodzaje przełączniki i pokrętła - dotąd niezbadanych obszarów muzyki elektronicznej, której samo brzmienie było na tyle psychodeliczne, iż mogło stanowić znakomite tło dla prawdziwego „odlotu”. Godzina małp była, w przenośni i dosłownie, śmiałym skokiem do mętnej wody z bardzo wyraźnie słyszalnym pluskiem, który rozpoczął krótką przygodę poszukiwań kosmicznej ekstazy z elektroniczną zabawką (1).
Owocem tych poszukiwań są wyżej wspomniane Ogrody faraonów – monumentalne dzieło skomponowane z epickim rozmachem i wypełnione ogromem decybeli. Ten najdojrzalszy owoc pracy niemieckiego zespołu został podzielony na dwie równe części. Pierwsza z nich to „In den Gärten Pharaos” charakteryzująca się surową melodyką i wzbudzająca u odbiorcy same mroczne konotacje. Ta sama „ścieżka” z Ogrodów faraonów wiedzie nas przez odległe galaktyki posypując nasze rozpalone od gorączki wrażeń głowy gwiezdnym pyłem i porażając nasze karłowate zmysły bezmiarem kosmosu. Lekkość i swoboda z jaką wysączają się dźwięki z Ogrodów faraonów sprawia, że granice zacierają się, ustalone formy łamią, a poczucie czasu znika zupełnie przynajmniej do momentu wyciszenia. Wraz z gasnącymi dźwiękami finałowej kody na fortepian Fendera następuje krótka pauza, po której hucznie rozbrzmiewa niesamowity, majestatyczny ryk organów kościelnych niemalże wypruwający membrany głośników z ich zawieszenia w kolumnach. „Vuh” nagrany na żywo w kościele otwiera drugą, równie ciekawą część płyty. Rytualne dudnienie afrykańskich i tureckich instrumentów perkusyjnych i surowo grzmiący ton organów przygniatają nastrojem niezmierzonej grozy budząc trwogę przed tym, co dzikie, prymarne i nieokiełznane. Od czasu do czasu z tego kosmicznego zgiełku dociera upiorne zawodzenie będące, być może, na wpół zapomnianym głosem przodków z odległej o tysiące bezgwiezdnych nocy otchłani czasu. Po prawie dwudziestu minutach nieustającego crescendo wszystko ucicha i wraca do punktu wyjścia pozostawiając słuchacza w przyjemnym odurzeniu i tylko rychły powrót do rzeczywistości może paradoksalnie wywołać przykry bummer (2). Choć zawsze można zakpić sobie z kryzysu ponownie wciskając guzik z napisem playback, co nic nie kosztuje, prócz minimalnie wyższej raty za prąd.
In den Gärten Pharaos to skupienie całej pozytywnej energii kosmosu na jednym małym srebrnym krążku - taki hiper energetyczny space bull. Wszak przedawkowany może czasem znudzić człowieka, podany w odpowiednich proporcjach uniesie go higher.