Ćwiara minęła! Jejku jejku! Ale tym razem to trochę udawany jubileusz. W 1984 roku nazwa Eloy mówiła mi bardzo niewiele. Pierwszą płytą grupy, którą poznałem było “Ra” z 1988 roku, a pierwszą , która kupiłem (na kasecie) “Destination”. Dopiero od tego czasu zacząłem w miarę systematycznie uzupełniać dyskografię. A jakiś czas temu za jednym zamachem wymieniłem większość dyskografii na remastery. CDRy poszły w ludzi, kilka płyt się zdublowało. Ale jeśli się komplet remajsterów ustawi w kolejności chronologicznej, to widać napis ELOY.
Słusznie lub nie Eloy uważa się za niemiecką wersję Pink Floyd. Sam nie jestem do takiej oceny przekonany, ale sam zespół momentami bardzo mocno na nią pracował – początek “Silent Cries And Mighty Echoes” jest tak podobny do początku “Wish You Were Here” tak bardzo jak tylko można bez posądzenia o plagiat. Swoje najlepsze czasy mieli w drugiej połowie lat siedemdziesiątych – począwszy od znakomitego albumu “Power and The Passion” nastąpiła seria udanych i popularnych albumów, które przyniosły grupie spora popularność i utrwaliły w głowach fanów obraz Eloy, jako zespołu grającego ładne, chociaż nieco pretensjonalne dźwięki, inspirowane Pink Floyd i niemieckimi elektronikami.
Z “Metromanią” po raz pierwszy spotkałem się na początku lat dziewięćdziesiątych, Dwaj moi koledzy coś tam dyskutowali o Eloy i jeden z nich wyciągnął płytę z charakterystyczną okładką Rodneya Matthewsa i powiedział, że tu Eloy gra metal. Obaj się zaśmiali, a ja nie, bo nie wiedziałem o co chodzi. Jakiś czas później znowu spotkałem się z tą płytą i tym razem jej posłuchałem. Złośliwcy mogą twierdzić, że efektowna okładka przedstawiającą dziwnego stworka z dziwną gitarą (jakby zmutowany Gibson SG), na tle futurystycznej metropolii to najmocniejszy punkt całej “Metromanii”. Takim głosom należy dać stanowczy odpór. Faktycznie, jak na Eloy i lata osiemdziesiąte to metal. Gdzieś tam o jakieś najłagodniejsze metalowe formy się ociera. Biorąc poprawkę na lata osiemdziesiąte. Więcej tutaj plastiku niż na “Run for Cover” Gary Moore’a, ale i tak mniej niż na “Turbo” Judaszy. Instrumenty klawiszowe zawsze odgrywały dominującą rolę w muzyce Eloy, jednak zwykle to były dostojne majestatyczne, kosmiczne zapożyczone od niemieckich elektroników. Na “Metromanii” też dominują, ale są zupełnie inaczej zaaranżowane – agresywne, natarczywe, nie raz wpychają się tam, gdzie powinna być gitara - w “Escape to The Hights” klawiszowe riffy ciągną cały utwór. Dzięki temu cała płyta ma trochę inny charakter niż wcześniejsze. Ostatni raz Eloy z taka mocą grali chyba na “Inside”. Następne płyty to głównie łagodne i dostojne unoszenie się na skrzydłach parapetów grających pastelowe dźwięki. W latach osiemdziesiątych Eloye nagrali bardzo dobrą płytę “Colours”, niewiele gorszą dylogię “Planetes”/”Time to Turn”, ale potem przydarzył im się nieudany “Performance”. “Metromania” miała być nieco inna stylistycznie i była. Jak widać na przykład po ratingu na progarchiwach opinii najlepszej nie ma. Trudno się dziwić – ten nachalny plastik, który zdominował brzmienie, do tego “naleśniki” Simmonsa wtrącają się zdecydowanie za często do normalnych “garów”, proste, “dyskotekowe” rytmy. To mogło być nieco trudne do strawienia przez fanów. But I like it. “Metromania” podoba mi się z całym dobrodziejstwem inwentarza. To album dynamiczny i efektowny z kilkoma niezapomnianymi utworami. I świetne się zaczyna od “Escape to The Heights” z tymi ekspresyjnymi partiami instrumentów klawiszowych. Inny zagrany z podobną mocą i rozmachem to “Knightriders”, tyle, że w nim jednak gitara pełni rolę przewodnią. I bardzo podoba mi się jej współbrzmienie z syntezatorami w refrenie. “Seeds of Crreation” i tytułowa “Metromania” też z podobnej parafii. Ale “Metromania” to nie tylko takie bardziej rockowe utwory. Bornemann nie popadł w drugą skrajność. Nie zapomniał o tym, czym sobie jego zespół zjednywał zwolenników Jest też i coś bardziej w klimatach poprzednich płyt, preferowanych przez zwolenników zespołu. Epicki “Follow The light” to najdłuższy utwór na płycie, najbardziej w stylu charakterystycznym dla grupy; podniosły nastrój i świetne dziecięce chórki. Jest jeszcze oniryczno-pastelowy “All life Is One” z Bornemannem śpiewającym przez “puchę”. Jak wspomniałem – but I like it. Podoba mi się, bo jest bezpretensjonalny, żywy i różnorodny muzycznie. Do tego wcale mi się nie nudzi, mogę go słuchać kilka razy pod rząd. Jasne, że nie jest to ideał, pewnych rzeczy mogłoby nie być – jak na przykład tych nieszczęsnych Simmonsów. A i klawisze czasem dancingiem, albo Kombi zalatują.
“Metromania” kończy okres największej aktywności zespołu. W latach 1971 – 1984 nagrali kilkanaście płyt, praktycznie co roku pojawiała się coś nowego Eloy, w najgorszym razie był to album koncertowy. Potem zespół, a w zasadzie Frank Bornemann znacznie zwolnił tempo. Ukazało się raptem cztery nowe płyty z materiałem premierowym, wszystkie w latach 1988-1998 - ostatnia to “Ocean 2 – The Answer”. Na szczęście wszystkie dobre, co następna to lepsza. Trudno powiedzieć, czy Eloy istnieje. Borneman żyje, to pewnie tak.