ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Eloy ─ Eloy w serwisie ArtRock.pl

Eloy — Eloy

 
wydawnictwo: Philips 1971
 
1. Today (5:56)
2. Something yellow (8:15)
3. Eloy (6:15)
4. Song of a paranoid soldier (4:50)
5. Voice of revolution (3:07)
6. Isle of sun (6:03)
7. Dillus roady (6:32)
 
Całkowity czas: 40:58
skład:
Frank Bornemann-guitars, vocals
Helmut Draht -drums
Erich Schriever-lead vocals
Wolfgang Stöcker-bass
Manfred Wieczorke-keyboards
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,3
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,6
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,4
Arcydzieło.
,4

Łącznie 21, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 6 Dobra, godna uwagi produkcja.
07.09.2013
(Recenzent)

Eloy — Eloy

„Oceany Cichych Włkań i Potężnych Ech”, czyli Eloy für dummies – odcinek 1

Jakiś czas temu na redakcyjnym meetingu zaproponowałem, że zajmę się dogłębniej dyskografią Eloy. Było przy tym trochę dyskusji. Nie doszło wprawdzie do rękoczynów niczym z westernowego baru, ale było gorąco. Towarzysz Kapała zarzucił mi nawet, że mam powiązania z NSA i używając systemów Echelon i Prism (podobno moje nazwisko pojawia się w rewelacjach Snowdena) wkradłem się w dane na jego kompie i podebrałem mu temat, gdyż sam planował się tą zacną kapelą zająć. Natomiast ja broniłem się przed atakami zaciekle... W końcu tajemnica national security do czegoś zobowiązuje...

Niemniej mając wciąż w pamięci wysiłek jaki mnie kosztował cykl Kosmicznej Sagi o Hawkwind (23 płyty studyjne, 5 koncertowych i 8 alumni = 36 pozycji in total) miałem większe niż duże opory przed pchaniem się w podobne zobowiązanie. Jednak na szczęście dyskografia ekipy Franka Bornemanna i kolegów nie jest na tyle rozległa i można uporać się z nią bez uszczerbku na zdrowiu i zawartości stanu konta bankowego.

Jak to się stało, że Eloy pojawił się w moim życiu? Pewnego pięknego dnia mniej więcej w połowie lat 90-tych mój ojciec dumnie wszedł do domu wracając właśnie z wizyty w zaprzyjaźnionej hurtownii płyt kompaktowych (warto napomknąć, iż odtwarzacz CD nie był wówczas tak powszechnym urządzeniem w polskich domostwach jak obecnie) i przekazując mi w prezencie „Chronicles I” powiedział, że według rzeczonego znajomego-właściciela „jeśli twój młody lubi Pink Floyd to Eloy też polubi”. Z tą zbieżnością kapel Bornemanna i Watersa to nieco przesadził to jednak cel osiągnął. Pierwsze trzy minuty „Poseidon’s Creation” zawładnęło moim nastoletnim umysłem na tyle, że Eloy wkrótce zajął miejsce w ścisłej czołówce moich kapel wszechczasów, a odkrywanie kolejnych płyt było jedną z najbardziej niezwykłych muzycznych przygód jakie przydarzyły się w moim życiu. 

Frank Bornemann założył szkolną kapelę w rodzinnym Hanowerze. Pogrywał w niej przez dobre kilka lat, a przez jej skład przewinęło się więcej – mniej lub bardziej profesjonalnych  - grajków, niż partii politycznych przez życiorys Jacka Kurskiego. The Beatles, Cream i The Moody Blues to główne kapele, które na warsztat brali chłopacy. Kilka lat amatorskiego pobrzdąkiwania zaczęło ostatecznie dawać jakiś rezultat. Skład się ustabilizował, a grupa wygrała jakiś konkurs młodych talentów, którego nagrodą główną był niskobudżetowy kontrakt z niderlandzkim Phillipsem. Było to rok 1971 i album „Eloy” trafia na rynek.

Słuchając debiutu zespołu trudno sobie wyobrazić, że to ta sama kapela, która w latach swojej świetności uraczać nas będzie niezwykle wysublimowaną i bogatą muzyką. Mamy tutaj sporo rozpędzonego psychodelicznego rocka z kilkoma hard-rockowymi i (rzadziej) progresywnymi inklinacjami. Często jest również nieco piosenkowo jak chociażby w otwierającym „Today”. Bardzo „śpiewna” linia melodyczna do tego sporo gitarowych wariacji z pogranicza Cream i Bakerloo. Całą masę fajnych zakręconych przejść ma „Something Yellow”. Nawet zaledwie czterominutowy na płycie „Song Of A Paranoid Soldier” ma sporo (jak na krótką formą) zmian rytmów, a echa Uriah Heep (partia Hammondów nieodparcie koajrzyć się może z „Gypsy”) słychać w „Dillus Roady”.

Jest to zdecydowanie najbardziej gitarowa płyta zespołu. O kosmicznych tudzież symfonicznych klawiszowych odjazdach możecie zapomnieć. "Parapety" pojawiają się w pierwszoplanowej roli na dobrą sprawę jedynie w nieco pompatycznym „Isle Of Sun”. Jest zamiast tego niesawowita głośna, efektowna typowo rockowa muzyka odegrana z fantazją i - przede wszystkim - z niezłym kopem. Nie jest to jeszcze ten Eloy, który kochamy, ale (jak się okaże w kolejnych odcinkach) wszystko przyjdzie z czasem, a tranzycja z psychodelicznego gitarowego grania w typowo symfoniczny kolektyw będzie miała bardzo płynny i wyważony przebieg, będący efektem naturalnej ewolucji zespołu.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.