Napisał Wojtek Kapała, przy okazji recenzji płyty Abel Ganz, „The Dangers Of Strangers”, jak ważna jest dla niego forma wydania albumu. Dobra grafika, ciekawe fotografie… Gdy tylko zabierałem się za pisanie tej recenzji, natychmiast przypomniałem sobie te słowa, gdyż pasują one jak ulał do najnowszego wydawnictwa australijskiej Unitopii. Urocza okładka (jedna z najciekawszych prac słynnego Eda Unitskiego), takowe, pełne kolorów, wnętrze książeczki i fajnie zadrukowane dwie, mieszczące muzykę, płytki. Przyznam się szczerze, że gdy tylko zobaczyłem parę miesięcy temu tę okładkę, wiedziałem, że muzyka nią firmowana będzie niezwykła. I jest. Bo to taki krążek, który kusi ze sklepowej półki mówiąc: kup mnie, jestem ładny ale wnętrze mam jeszcze piękniejsze:-) Dość żartów.
Zacznę od jeszcze jednej wycieczki w stronę mojego redakcyjnego kolegi, Wojtka. Otóż - napisał on recenzję poprzedniej płyty Unitopii, „More Than A Dream”, do której przeczytania zachęcam, gdyż pozwoli z pewnością świetnie wejść w temat.
„The Garden” jest faktycznie, tak jak okładka, płytą bardzo bogatą i to pod każdym względem: ilości muzyki (ponad 100 minut na dwóch dyskach), użytego instrumentarium, wielości kunsztownych aranżacji, czy wreszcie liczby osób zaangażowanych w całe przedsięwzięcie. Efektem tego jest jeden z najciekawszych albumów ubiegłego roku.
Co gra Unitopia w swoim ogrodzie? Jednym zdaniem trudno na to pytanie odpowiedzieć, gdyż ilość inspiracji także jest znacząca. Dwie najdłuższe kompozycje, mające charakter suit i stanowiące ponad jedną trzecią zawartości płyty („The Garden”, „Journey’s Friend”), mogą swoją wielowątkowością kojarzyć się z dokonaniami The Flower Kings czy The Tangent. Tym bardziej, że silną wskazówkę, w kierunku tego ostatniego, daje używany tu i ówdzie saksofon. Przy okazji, wspomniany, tytułowy „The Garden”, zaprezentowany prawie na początku albumu, może uchodzić za „unitopijną” odpowiedź na genesisowskie „Supper’s Ready”. Dlaczego? Kompozycja Unitopii ma niemalże ten sam czas i… zgrabnie nawiązujące do epokowego dzieła Genesis, patetyczne i wzniosłe zakończenie, nawet pod względem czasowym zaplanowane dokładnie w tym samym miejscu! (one są podobne, czy tylko tak mi się wydaje?)
Tyle o wątkach artrockowych i progresywnych, bo tak naprawdę wieloma innymi środkami wyrazu żyje ta płyta. Są na niej bowiem przede wszystkim świetne piosenki ze zgrabnymi melodiami. Dowodem na to niech będą „Here I Am”, „This Life” czy kończący całość „321”. Ładny refren ma prawie dziesięciominutowa „Angeliqua”, dodatkowo okraszona w pewnym momencie orientalną wokalizą. Spokojnie, nie brakuje tu ciętych, gitarowych riffów. Jest ich tu całkiem sporo. Łagodzone są jednak dźwiękami wszelkiego rodzaju „perkusjonaliów” (np. marimba) - wytwarzających etniczny klimat wprost z Antypodów – oraz smyczków, nadających całości orkiestrowego rozmachu. Dużą wartością „The Garden” jest wokalista, Mark Trueack. Doświadczony facet z ciepłym, lekko chropawym głosem. Jego interpretacja wokalna cudeńka „Give And Take” przywołała u mnie skojarzenia z… Chrisem Rea’ą! Szlachetny, nastrojowy pop w czystej postaci! Pięknie słuchało mi się tego kawałka podczas ostatnich świąt.
Bo i cała płyta jest urocza i wielobarwna. Praktycznie na każdą porę.