I oto jest. Długo oczekiwana, trzecia odsłona Comy. Prawdę powiedziawszy nie liczyłem na zbyt wiele. Grupa zdobyła krytykę i fanów, bardzo mocnymi dwoma pierwszymi krążkami, poprzeczkę podnosząc niezwykle wysoko. Mój sceptycyzm podsycała dodatkowo nadzwyczajna, jak na polskie warunki, aktywność koncertowa formacji, odgrywającej do bólu znane kawałki. I jak tu można nagrać dobrą, świeżą rzecz, w zgiełku koncertowych tras, mając doświadczenia z poprzednich albumów, które powstawały na przestrzeni dosyć długiego czasu. A jednak można. Ba… można nagrać rzecz niezwykłą, intrygującą, wielowarstwową, zróżnicowaną i do tego wcale niepretensjonalną. Tak! Gdyż Coma proszę państwa stworzyła bezwzględnie najlepszy album w swojej historii. Absolutnie.
Trudno to wszystko w kilku zdaniach opisać. Dwie płyty, dwie książeczki, mnóstwo słów i dźwięków. I jeszcze ten tytuł wymyślony przez zespół, choć odnoszący się do konceptu albumu, jakby prowokujący złośliwych do szukania analogii między nim a… przerostem formy nad treścią. Wszak hipertrofia znaczy przerost. W tym wypadku jednak jest słowem kluczem do zrozumienia przesłania tego albumu. Przesłania, które jest być może ważniejsze od samej muzyki. Albo może inaczej – jest ważne dla zrozumienia każdej nuty i dźwięku, które wypływają ze srebrnej blaszki. Bo Rogucki napisał na „Hipertrofię” najmocniejsze liryki jakie do tej pory stworzył. Co ciekawe, dokonał tego, korzystając szeroko ze swojego dotychczasowego dorobku, „kalkując” niemalże niektóre słowa – klucze, posługując się tradycyjnie wulgaryzmami, wzmacniającymi przekaz. A teksty wyszły z tego czasami bezpośrednie, dosadne i oczywiste, innym razem ocierające się wręcz o… filozofię. Teksty… „obnażające” osobowość artysty, który je tworzył. Sam koncept płyty dotyczy człowieka i jego życia. Temat pachnący z daleka banalnością takowym nie jest, gdyż historia tego człowieka jest opisana przez pryzmat energii i mocy, które w nim drzemią i muszą się zmagać z ograniczeniami i niedoskonałościami tego świata. Któż z nas nie „siłuje się” z tym. Pewnie każdy. Ale czy mamy czas nad tym choć przez chwilę się zatrzymać? Może nieco starsi? Ale… czy żyjący szybko młodzi? Z tej uwagi wyłania się zaskakujący krok Comy, która, jak się wydaje, swoich odbiorców ma głównie w młodszym pokoleniu - młodzieży spijającej podczas koncertów z ust frontmana, prawie każde słowo. Doprawdy, ryzykowne i odważne. O tym, jak ogromną wagę do warstwy słownej przywiązuje grupa, niech świadczy wprowadzony na oficjalnej stronie zespołu cykl „Dzienników Michała Dworzanina”, wyjaśniających ideę płyty.
A muzycznie? Jest bardzo różnorodnie i wręcz eksperymentalnie. Sporo tu elektroniki i korzystania z sampli. Siedemnaście kompozycji, poprzedzielanych „niemuzycznymi wstawkami”, rozbijającymi może magię słuchania samej muzyki, pozwalającymi jednak przeżyć cały album. A chyba takie tym razem było założenie łodzian. Muzycy odważnie flirtują z hip – hopem („Osobowy”, „Parapet”) czy choćby ocierają się o pastisz w knajpianej „Emigracji”, wykorzystując w niej dźwięki instrumentów dętych. Poza tym króluje wszechogarniający kontrast, pokazujący jednak Comę z własnym, wypracowanym już stylem. Comę liryczną i dołującą a tuż obok bezczelnie ciężką i miażdżącą. Siła metalowych riffów ”Transfuzji” czy „Zamętu” z pewnością zadowoli wielbicieli robiącej furorę na koncertach „Schizofrenii”. Rogucki jest w tych kawałkach przerażający i demoniczny, z wokalem ocierającym się o growl. Dla przeciwwagi dostajemy z początku ascetyczną „Widokówkę” - snujący się oniryczny kawałek, w którym gitara dubluje linię wokalną. Są też formy dłuższe, takie jak „Ekhart” i „Cisza i ogień”. Obie stonowane, całą swoją moc pokazujące w krwistych, wzniosłych i patetycznych końcówkach (w „Ciszy i ogień” działa na wyobraźnię rozbudowane gitarowe solo). To w nich wokalista Comy jest taki, jakiego kochają go fani – melodramatyczny, poetycki i bolesny. Z pozoru ta płyta może wydawać się najmniej przystępna z dotychczasowych. Nic bardziej mylnego. Melodie zawarte w takich rzeczach jak „Lśnienie”, „Wola istnienia”, „Nadmiar” i „Trujące rośliny” są najciekawszymi jakie skomponował zespół. Zresztą moim ulubionym „Trującym roślinom” przepowiadam los koncertowego killera, podobnie jak promującemu album „Zero Osiem Wojna”.
Świadomie czy nie, łódzka formacja stworzyła dzieło nawiązujące do największych progresywnych konceptów lat siedemdziesiątych. Z całym ich aranżacyjnym bogactwem i zamysłem. A termin „artrock” pasuje do niego wręcz idealnie. Jest może Coma nieco amerykańska, pachnąca korzennym południowym riffem, czasem nu-metalowa, innym razem aktorska i pastiszowa lub po prostu… polska. Ale zawsze jedyna w swoim rodzaju.