Wiesz czym jest Coma? Coma to pauza, przecinek, śpiączka(…) - zwykł mawiać mój kolega , zaczynając tak swoją argumentację o wartości zespołu. Jego entuzjazm jednak niezbyt do mnie przemawiała, a wręcz byłem przekonany że Coma jeszcze przejdzie długą drogę za nim wyklaruje swój wizerunek artystyczny. Nie ukrywam, że poprzednie dokonania nie były dla mnie wysoką jakością, choć zgrzeszyłbym mówiąc, że jest to zespół przeciętny. Poprzedni materiał w gruncie rzeczy był kontynuacją ścieżki wytyczonej na albumie debiutanckim i z tego powodu wiele osób uwierzyło, że ten troszkę „mroczny i duszny” styl wytworzony przez Piotra Roguckiego jest ostatecznym. Jak powszechnie się mówi dopiero trzeci album zespołu rockowego pokazuje na ile zespół jest wart. Wiadomo, że zespół staje się samowystarczalny finansowo, ma zaplecze artystyczne, do którego zawsze może powrócić, a przede wszystkim zmniejszają się naciski od ludzi, którzy postanowili na zespole zarabiać pieniądze. Coma jak najbardziej skorzystała z tej wolności. Zespół w końcu mógł rozwinąć skrzydła nie martwiąc się krzywymi minami producentów i krytyką. Zaowocowało to najbardziej śmiałym stylistycznie polskim albumem roku 2008. Pewnym zwiastunem nowej jakości w muzyce Comy były kolorowe zdjęcia zwariowanej i patologicznej rodzinki.
Niestety patrząc na komentarze fani są zawiedzeni, a nawet poczuli się oszukani, gdyż nie dostali tego co „zwykle”. Zespół stworzył album, który nie jest jak poprzednie zbiorem piosenek, ale artrockowym dziełem. Właśnie ta jego artrockowość uniemożliwia prosty odbiór do którego byli przyzwyczajeni fani Comy. Dostaliśmy w ręce naprawdę duże wydawnictwo, które tworzy solidną całość. Fakt, iż potrzeba czasu i skupienia dla tego albumu, nie został dobrze odebrany (głównym problemem wydają się tutaj być długie przerywniki pomiędzy utworami, które wprowadzają nas w poszczególne części historii). Nie znaczy to jednak, że każdy utwór to jakiś trudny progresywny konstrukt. Utwory są dalej proste i przebojowe, choć spokojniejsze i bardziej zróżnicowane stylistycznie.
Nie będę powielał innych recenzji, więc postaram się uzupełnić to merytoryką. „Hipertrofia” jako przerost wolnego i niczym nie skrępowanego życia człowieka, posiłkuje się tutaj fascynacjami Roguckiego do poezji (Miłosza i T.S. Eliota itd.), ale o wiele bardziej zainteresowało mnie odwołanie się do filozofii Hegla czy Nietzsche’go. Pokażcie mi inne płyty współczesnego polskiego zespołu popularnego z takimi ambicjami. Wymawiana na albumie wola mocy Nietzsche’go jest środkiem stylistycznym opisującym siłę człowieka do życia i do działania, które jak pokazuje opowieść na płycie różnie się ujawniała.. Wykłady z filozofii religii Hegla to drugi element albumu, ale wiem to tylko z wywiadu. Sam osobiście tego nie czytałem, a znając pobieżnie temat tutaj tych treści między wierszami nie odnajduję. Musze jednak podsumować tą niczym nie skrępowaną lirykę Roguckiego, że mnie jak zwykle nie wszystko w tych tekstach przekonuje. Odnajduję Hipertrofię w samych tekstach. Czasem te alegorie, środki stylistyczne po prostu mnie drażnią, wydają się zbyt napompowane jakby na wyrost, dlatego z radością odbieram prostsze, ale nie pozbawione wyrazu artystycznego teksty jak np. z utworu Parapet.
Rogucki przyznawał się kiedyś do fascynacji albumami Pink Floyd czy King Crimson i to w końcu naprawdę słychać. Od razu można odczuć ducha „The Wall”. Tak jak w dziele Waters’a tak i tu album składa się z dwóch części - historii człowieka, a kolejne piosenki łączą charakterystyczne przerywniki, choć czasami może zbyt długie (odwołując się krytyki -nikt nam nie każe ich zawsze słuchać). Pierwszy utwór z drugiej płyty Ekhart nasuwa jednoznaczne skojarzenia z Shine On You Crazy Diamond, gdzie podstawowy podkład gitary jak i jej przester przypomina znajome nutki Gilmoura. Musze wspomnieć o Trujących roślinach, które choć nagrane w typowym dla Comy stylu uderzają mnie prosto między oczy. Odwołując się do eklektyzmu stylistycznego najciekawszymi utworami są na pewno trip hopowy Osobowy oraz szokująca Emigracja. Paradoksalnie najsłabszym utworem na płycie jest dla mnie pierwszy singiel, który nie zachęca specjalnie do płyty. Tak duża ilość materiału zaspokoi większość, wydaje mi się, że każdy znajdzie coś dla siebie od spokojnej nuty akustycznej po ostre riffy. Rogucki w wywiadzie powiedział, że do muzyki Comy wpuścili trochę światła i faktycznie nie jest tak mrocznie jednakże mnie brakuje w dalszym ciągu marginalnie wykorzystywanych klawiszy i elektroniki. Utwory w dalszym ciągu opierają się na gitarach o mocnym wokalu, a pomiędzy nimi niestety nic ciekawego się nie dzieje. Może to subiektywne zdanie, ale biorę tutaj pod uwagę jego mroczną barwę głosu. Część zespołu nie ma tak wyczuwalnego ciężkiego mimo braku elektroniki.
Uznaję że „Hipertrofia” to mocna ósemka, odejmuje tutaj punkt za częściowo pokręconą warstwę liryczną –za ten patos, oraz w dalszym ciągu marginalna rola elektroniki. Na koniec nasuwa mi się jedna myśl - Coma właśnie zmieniła duże grono odbiorców.