Wiecie co jest najpiękniejszego w muzyce? To, że jest nieprzewidywalna i potrafi uderzyć w człowieka z kompletnego zaskoczenia. Ten otumaniony jej potęgą, szczerością i niesamowitością, nie ma nawet ochoty logicznie tłumaczyć sobie, dlaczego się jej poddaje! Zdarzyło się wam już coś takiego? Mnie od czasu do czasu trafia strzała „muzycznego Amora” i choć przylatuje nie z tej strony, z której bym się spodziewał, jestem nią zatruty i przy okazji zwalony na kolana. No bo przecież muzyka Black Stone Cherry to nie moje rewiry a od paru dni… skrzętnie mną poniewiera.
Powstali siedem lat temu, w Edmonton, w stanie Kentucky, na południu Stanów Zjednoczonych i grają muzykę tam właśnie zakorzenioną. Południowego rocka – silnego, mięsistego, klasycznego do bólu. Najważniejsze w tym jednak jest to, że grają go tak, jakby całe dzieje rocka mieli w jednym paluszku! I kompletnie mogłoby to nie dziwić, gdyby nie fakt, że to cholerni, dwudziestoparoletni „rockandrollowi smarkacze”. Można byłoby tu rzucać nazwami od Lynyrd Skynyrd, Led Zeppelin po… powiedzmy Soundgarden. Ale po co? W tym co robią chłopaki z Black Stone Cherry są spontaniczni, autentyczni i pewnie w nosie mają to, że ktoś już kiedyś takie rzeczy zagrał. Tworzą to, co im w serduchu gra, zachowując jednak spory szacunek dla przeszłości. Zresztą samą płytkę nagrali w słynnym Black Bird Studios w Nashville a za produkcję i miks wziął się Bob Marlette (m.in. Ozzy Osbourne).
Soczyste, hardrockowe riffy, bluesrockowe gitarowe sola – oto znaki firmowe, które zręcznie panowie stosują i urozmaicają wszelkimi dodatkami. A to pianino, gitarka akustyczna i smyki („Things My Father Said”), stadionowy zaśpiew (“Soul Creek”, “Peace Is Free”), przesterowana harmonijka ustna („Long Sleeves”), zabójcze, południowe reggae („Sunrise”) czy wreszcie kompletny, siarczysty i pędzący jak szalony wymiatacz („The Bitter End”). No i jest jeszcze ten głos. Głos Chrisa Robertsona – silny jak dzwon, mogący stawać w szranki z największymi wokalnymi magami tego łez padołu. Każdy kawałek w jego wykonaniu zasługuje na uwagę, od nośnego, singlowego „Blind Man”, po wieńczący ten znakomity album „Ghost Of Floyd Collins”.
Gdy słucham muzy Black Stone Cherry mam w… głębokim poważaniu, wszystkie „duperele”, które czepiają się mnie każdego pochmurnego poniedziałku. Oczyma wyobraźni siadam w mocno zdezelowanej, amerykańskiej półciężarówce i pędzę nią przez bezdroża Arizony, gapiąc się to na drogę, to na kolejne, mijane kaktusy. Żar leje się z nieba, brak klimy skutecznie doskwiera, krople potu przemykają po dawno niemytej i niegolonej twarzy ale… Ale przy życiu utrzymuje mnie muzyka mistrzów southern rocka z Black Stone Cherry. Ten piękny sen nie trwa długo. Ledwie 53 minuty. Zawsze jednak można go powtórzyć. Nawet na polskich, nikczemnych drogach.