Przepraszam za tą recenzję...
Przepraszam z dwóch powodów.
Po pierwsze ta płyta jest wybitnie jazzowa. Rockman, który rozkoszuje się przy Zeppelinach, czy też zachwyca się rozmachem utworów Floydów może zapomnieć o podobnych odczuciach przy słuchaniu dzieła Milesa. Nawet chyba zwolennicy fusion (jazz rocka) – a więc Mahavishnu Orchestra, czy też nieliczne płyty King Crimson i Weather Report - będą potrzebowali kolejnego przesłuchania tej płyty, z bardzo prostej przyczyny.
To jest właśnie drugi powód, dla którego przepraszam za recenzję. Ten album jest po prostu za genialny, by cokolwiek o nim pisać. W tym przypadku nawet pierwsze przesłuchanie nie wystarczy. Sam mogę się przyznać, że zacząłem słuchać jazzu, właśnie dzięki tej płycie. Pierwsze przesłuchanie nie wywarło na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia. Zauroczyła mnie atmosfera, jaką wytwarza ta płyta – patos, ciekawość jaki będzie następny dźwięk, a także lekkie przygnębienie. Ale rzuciłem tę płytę w kąt na jakieś dwa dni i wróciłem do Hendrixa i poezji Morrisona. Następne przesłuchanie było przełomowe. Wszystko dlatego, że Kind Of Blue nie można słuchać w dzień! Za drugim razem płytka obracała się w odtwarzaczu, przy minimalnym świetle. Nie od dzisiaj wiadomo, że gdy słucha się muzyki w nocy, bardziej ona oddziałuje na nasze zmysły. W dzień po prostu drażni i nie zawsze wykonując codzienne obowiązki chce się jej słuchać. Nocą żadna płyta nie ukoi uszu tak jak arcydzieło Milesa. Poczułem się jakbym leżał na chmurze i spoglądał na świat z góry, a zarazem miał możliwość objęcia rozumem całej przestrzeni, jaka rozpościerała się nad moją głową i która posiadała miliony maleńkich iskierek, które bez problemu byłem w stanie dosięgnąć. Jednocześnie widziałem ukochaną osobę, zamawiającą u aniołów kolejne danie do naszej wspólnej kolacji i cały czas przytulającą się i szepczącą do mnie. Magia, czysta magia.
Gdzie taką płytę mogli stworzyć? Czy to możliwe, że pochodzi z tego świata?
„Must have been made in Heaven” – Jimmy Cobb
Z reguły jest tak, że słuchając czyjejś improwizacji mamy okazję podziwiać jego fantastyczne umiejętności np. gry na saksofonie, jak to jest w przypadku Parkera. Ale jeśli już słuchamy improwizacji, to czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, co oznacza samo słowo „improwizacja”? Wpiszemy w wikipedię i jest napisane: spontaniczne tworzenie bez przygotowania. Prawidłowo, ale za mało. Gdy stanie sobie na środku taki Adderley (notabene jeden ze współautorów omawianego tutaj arcydzieła) i zacznie improwizować, to co właściwie dla niego to oznacza? Gra to, co w danym momencie czuje. To, co czuje że musi zagrać, by nie było groteski i zbytniego „przesłodzenia” utworu. Gra to, co podpowiada mu serce. Autorzy „Kind Of Blue” też grali to co czuli w danej chwili. Grali najpiękniejsze dźwięki, z jakimi zetknąłem się w życiu w taki sposób, że podczas słuchania płyty czułem coś niezwykłego. Na tym polega magia muzyki. Nie tylko muzyki, całej sztuki. Artyści starają się nam przekazać co w danej chwili czują. Jeśli my odczujemy to samo, to sztukę przez nich uprawianą możemy nazwać arcydziełem. A jeśli dzięki muzyce czujemy dotyk samego Boga, oznacza tylko, że i twórcy tejże muzyki musieli Go poczuć i pokazać innym ludziom, w jaki sposób Najwyższy Stwórca pokazuje świat, będący z kolei Jego arcydziełem. Pokazuje jakie życie jest piękne i nieprzewidywalne, ile jeszcze czeka nas chwil, w których będziemy się śmiać i ile pocałunków złożymy na usta wybranych.
Jak o tym wszystkim myślimy uśmiech pojawia się na twarzy, a do oczu napływają nam łzy.
„I’ve listened to that album so many times that for the past couple of years, I haven’t hardly listened to anything else” – Duane Allman
Łzy są wywoływane w różnych sytuacjach. Gdy mamy kontakt z jakimś ciałem obcym, albo gdy jakaś substancja drażniąca znajdzie drogę do oczu. Są też sytuacje, gdy płaczemy z innych powodów. Płaczemy z radości, gdy wygrywa nasza ukochana drużyna, albo gdy zdamy ciężki egzamin na studiach. Płaczemy ze smutku, gdy dowiemy się o śmierci bliskiej nam osoby, lub gdy w życiu trafimy na przeszkodę, która wydaje się nie do pokonania. Płaczemy jednak też w pozornie banalnych sytuacjach. To właśnie te banalne sytuacje nas rozróżniają. Nie każdy człowiek zapłacze na końcu filmowego romansu, bo nie każdemu się on spodoba. Nie każdy również wzruszy się podczas czytania pięknej książki.
„Kind Of Blue” wzrusza mnie za każdym razem. Wzrusza jednak w zupełnie inny sposób niż omówione przeze mnie typy „wylewania łez”. To nie jest ani radość, ani smutek, ani tym bardziej żadna substancja drażniąca... To jest tęsknota. Tęsknota za stanem, w jakim się znajdujemy podczas słuchania tej płyty, tęsknota za Bogiem, tęsknota za oddechem. A później upadek i powrót do rzeczywistości.
Nie włączajcie tej płyty powtórnie po jednym wysłuchaniu. Nie warto. Dotyk Boga raz dziennie wystarczy na kilka następnych lat.
Maybe we just like paying periodic visits to Heaven – Robert Palmer
To największa płyta wszechczasów. Dlatego, że jak poczujesz jej magię raz w życiu, masz świadomość, że żadne dzieło nawet się do „Kind Of Blue” nie zbliży.
Wszystkie słowa, jakie napisałem są nic nie warte. Tak już po prostu jest.