Dziecko jeszcze śpi – a to wyjątek, bo zazwyczaj budzi się akurat wtedy, gdy wychodzę do pracy. Może to ta pogoda za oknem, burza w nocy, rześkie powietrze – nie mam pojęcia, fakt, że śpi i tyle. Mam więc rano dodatkowe kilka minut na przejrzenie płyt, które zabiorę ze sobą do auta. Tym bardziej, że dziś droga do pracy daleka, kilkaset kilometrów. Niby urlop, imieniny, a ja tu zamiast w domu lecę przez spory kawałek Polski do pracy. Ech, z jakich to skrawków składa się nasze życie…
Zatem – te kilka bonusowych chwil wykorzystuję do skompletowania płyt na drogę. Nowy Możdżer z muzyką Komedy – absolutnie tak, bo od motywów z filmu Prawo i pięść Jerzego Hofmanna i Edwarda Skórzewskiego nie mogę się uwolnić od dnia inauguracji nasze prezydencji w Unii Europejskiej. Bezkonkurencyjny od lat Pat Metheny z As Falls Wichita, So Falls Wichita Falls – sam wskakuje do ręki i w sumie nie ma się co dziwić – pogoda za oknem taka, że człowiek zastanawia się, czy to już może September 15th? No i Miles. Łypie na mnie A Kind of Blue, ale wczoraj wieczorem z gramofonu nie zdjąłem Sketches of Spain i dziś pomarańczowo – żółta okładka płyty winylowej wręcz krzyczy do mnie jak osioł w Shreku: Mnie wybierze, mnie!
Więc wysuwam z półki CD zaanonsowane wczorajszym wieczorem i zabieram w drogę owoc współpracy Milesa Davisa i Gila Evansa z czasów, gdy nawet mnie nie było na świecie, a czas był wówczas dekadencko – rozpaczliwym krewnym ludzkich tęsknot za niezmierzonym.
Sketches Of Spain w wersji winylowej, bo mimo późniejszych wydań tego albumu na CD pozostała mi spora atencja do czarnego krążka, jaki nabyłem wieki temu – to tylko pięć utworów. Żadnego z nich nie skomponował Miles: główna kompozycja albumu to fragment koncertu na gitarę i orkiestrę Joaquina Rodrigo (konkretniej Adagio), zaraz po niej fragment muzyki baletowej Manuela de Falli – Will o’ The Wisp pochodzące z El Amor Brujo – i to już koniec strony A. Na drugiej stronie czarnego krążka – trzy kompozycje Gila Evansa, każde z nich w jakimś, większym lub mniejszym stopniu nawiązujące do muzyki hiszpańskiej.
Samego Adagio z Concierto de Aranjuez opisać nie jestem w stanie. Główna partia rożka angielskiego zastąpiona przez trąbkę Milesa brzmi po dziś dzień niewiarygodnie. Davis twierdził, że słuchał tego utworu przed nagraniem dwa tygodnie: jeśli tak, to wspólnie z Evansem sprokurowali dzieło wybitne. Trąbka, prowadząca główny (kto raz słyszał, zapamięta na zawsze) temat pomiędzy oszczędnym akompaniamentem różnych przeszkadzajek: marakasów, kastanietów czy innych instrumentów perkusyjnych (ba, nawet pianina potraktowanego jako ozdobnik) chwyta za serce. Jest wyrazem tego wszystkiego, co nurtowało Rodrigo w czasach, gdy kompozycja powstawała. Brzmi w niej strach i rozpacz, słychać poszukiwanie swojego miejsca w świecie, a wszystko to wsparte na tajemniczości schyłku lat trzydziestych w Hiszpanii. Faszyzmu, wojny, wielkich wydarzeń i miłości dwojga ludzi, mierzących się z własnymi małymi, ale jakże wielkimi tragediami. Davis nie dodaje wiele od siebie – on tylko sprawia, że uczucia, wyrażone w poszczególnych nutach zdają się być takie bardziej ludzkie. Zupełne. Odgloryfikowane a zarazem niezwykle i niepowtarzalne. Jak los człowieka.
Przez te wszystkie emocje, zawarte w Concierto zaciera się rola pozostałych nagrań z albumu. Owszem, są, nawet niezłe, ale … szczerze powiedziawszy – zupełnie o nich nie pamiętam, gdy nastawiam tę płytę. I chyba z tego jedynie powodu – owego przytłoczenia albumu przez jedną kompozycję kosztem pozostałych – tylko dziewięć na dziesięć gwiazdek. Bo genialne i niepowtarzalne jest jedynie Adagio z Concierto de Aranjuez. I dla tego utworu koniecznie trzeba ten album mieć!