ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Davis, Miles ─ In a Silent Way w serwisie ArtRock.pl

Davis, Miles — In a Silent Way

 
wydawnictwo: Columbia 1969
 
1. Shhh/Peaceful [18:16]
2. In a Silent Way/It's About That Time [19:52]
 
skład:
Miles Davis – trąbka; Wayne Shorter – saksofon sopranowy; Chick Corea – elektryczne pianino; Herbie Hancock – elektryczne pianino; Joe Zawinul – organy; John McLaughlin – gitara; Dave Holland – gitara basowa; Tony Williams – perkusja
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,31

Łącznie 40, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
04.08.2011
(Gość)

Davis, Miles — In a Silent Way

Wycisz się. Uspokój. Wyobraź sobie, że ktoś gra sam. Dookoła ciemność. Żadnego dźwięku. Tylko delikatne brzmienie jego instrumentu. Łagodność. Zaczynasz śnić. Śnisz przy tej muzyce. Dźwięki muskają Twoje uszy, jak powiew wiatru o poranku. Nie chcesz się budzić. Nie chcesz przerywać tej chwili. Jest ci tak wspaniale, że postanawiasz tę chwilę wydłużyć za każdym razem odtwarzając płytę od nowa.

 

Tak właśnie zaczyna się In A Silent Way. Jakże odmienna od innych albumów z kręgu fusion. Wyróżnia się swoją łagodnością. Ta „dobroć” to domena Milesa w tamtych czasach. Książę Ciszy, jak go ongiś nazywano, po raz kolejny rzuca wszystkich na kolana. No ale może pójdźmy trochę bardziej chronologicznie: rok 1969…

 

Miles rok wcześniej wydaje Filles de Kilimanjaro. Dobry to album, zasługujący na głębsze poznanie. Mistrz zaczyna się wtedy interesować muzyką, która z jazzem nie miała jeszcze tak jasno określonych powiązań. Słucha Hendrixa, Jamesa Browna, B.B Kinga… Dochodzi do wniosku, że potencjał drzemiący w Funku, Rocku i nawet Bluesie kapitalnie nadaje się do (w mniejszym lub większym stopniu) zaimplementowania w jazzie. I już Filles… było zapowiedzią czegoś nowego. Nie ma sensu się tutaj zastanawiać czy Miles szedł po prostu z duchem czasu, czy był faktycznie tak wielkim eksperymentatorem że już sam styl jazzowy jaki wypracował przez lata przestał wystarczać. Z resztą nie ma stylu w jazzie, w którym Davis nie maczałby palców. No ale wracając – na Filles... co prawda gitara elektryczna jeszcze nie występuje (jedynie elektryczne pianino, basówka itp…), jednak można uznawać ten album za preludium do czegoś co dopiero się tworzy. Chyba nikt sobie nie wyobrażał że jazz i rock mogą kiedykolwiek iść w parze. Albo choćby jazz i elektronika. W sumie… czemu nie? W dodatku formą rocka z którą może kojarzyć się In A Silent Way jest rock progresywny. A w szczególności układ utworów, podzielonych na części – jakby były to suity.

 

Jakże różni się In A Silent Way od następnej płyty – Bitches Brew. Tempo, układy, no i ta cisza… Przy gęstości Bitches… człowiek zdaje sobie sprawę czemu jej poprzedniczka nazywała się tak a nie inaczej… Te długie formy utworów są w zasadzie wynalazkiem uniwersalnym – u Milesa można spotkać bowiem wpływy zanikającej pomału (ale jednak wywierającej ogromny wpływ na każdego KAŻDEGO twórcę tamtych czasów) psychodelii. Sama omawiana przeze mnie pozycja może być rozpatrywana właśnie w tych kategoriach. Jazzowa improwizacja połączona z rytmami rockowymi, doprawiona szczyptą psychodelii i będąca na czele reprezentatywnych płyt fusion. W zasadzie ciężko jest znaleźć Milesa tak głośno (a w zasadzie cicho) wykrzykującego swoje ideały tamtych czasów. Miles to ten album. A ten album to Miles. A właściwie Miles z przełomu lat 60. i 70.

 

Kapitalną robotę wykonali jak zwykle ludzie otaczający Mistrza. Wschodząca gwiazda McLaughlina rozbłyśnie co prawda niedługo po wydaniu Cichej Drogi, ale już tutaj potwierdza że zdolności miał ogromne. Nie ma tutaj jego porywających solówek, ale delikatne trącanie strun końcówkami palców (jak za parę lat będą robić np. David Gilmour i Mark Knopfler). A to trącanie jest wpisane w geniusz Milesa. Jak ktoś rozumie jego geniusz to sam również jest genialny. Album przez to doskonałe zgranie gitary z pozostałymi instrumentami (szczególnie z pianinem, bo trąbka to zupełnie inna historia) daje wrażenie świetnie zsynchronizowanego i plasuje się w czołówce jeśli chodzi o „brak przypadkowości”. Bo w sumie jakby się przyjrzeć – nie ma tutaj nawet grama zbędnego dźwięku. Corea, Hancock i Zawinul to materiał na całkowicie inną opowieść – delikatnie mówiąc odwalili naprawdę kawał znakomitej roboty i w zasadzie z tych wszystkich znakomitości które możemy podziwiać na płycie ciężko wskazać kogoś kto choćby w odrobinę mniejszym stopniu przyczynił się do jej powstania. A z Zawinula i McLaughlina uczynił właściwie z dnia na dzień światowej sławy gwiazdy.

 

Droga Ciszy, bądź Cicha Droga jest doskonałością samą w sobie. To opowieść o ciszy, snach i marzeniach utkana w jedne z najpiękniejszych dźwięków jakie można sobie wyobrazić. Wraz z Bitches Brew i The Inner Mouting Flame (Mahavishnu) stanowi „Wielką Trójkę” fusion. A jeśli chodzi o Milesa plasuje się w pierwszej piątce płyt. No i jaką ja mogę ocenę wystawić, jak ma się łzy w oczach i nie ma się do czego przyczepić?  

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.