ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Tangent, The ─ The Music That Died Alone w serwisie ArtRock.pl

Tangent, The — The Music That Died Alone

 
wydawnictwo: InsideOut Music 2003
 
In Darkest Dreams:
1. Prelude - Time for You (2:28)
2. Night Terrors (3:28)
3. The Midnight Watershed (3:05)
4. In Dark Dreams (4:04)
5. The Half-Light Watershed (1:18)
6. On Returning (0:50)
7. A Sax in the Dark (1:15)
8. Night Terrors Reprise (3:39)

The Canterbury Sequence:
9. Cantermemorabilia (3:21)
10. Chaos at the Greasy Spoon (3:03)
11. Captain Manning's Mandolin (1:41)

12. Up Hill from Here (7:11)

The Music That Died Alone:
13. A Serenade (1:38)
14. Playing On (4:45)
15. Pre-History (2:38)
16. Reprise (3:44)
 
Całkowity czas: 48:08
skład:
Andy Tillison - vocals, keyboards
Guy Manning - acoustic guitars, mandolin, vocals
Roine Stolt - electric guitars, vocals
Sam Baine - piano, synth
David Jackson - saxophones, flute
Jonas Reingold - bass
Zoltan Csörsz - drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,17

Łącznie 21, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
26.02.2022
(Gość)

Tangent, The — The Music That Died Alone

Muzyka, która ucichła samotnie.

Kiedy pisałem tekst na temat ostatniej jak dotąd płyty The Tangent – Auto Reconnaissance, wspomniałem o tym, że ten zespół nie cieszy się u nas należytym uznaniem i nie jest na tyle rozpoznawalny, na ile zasługuje jego złożona i bogata muzyka. Postanowiłem zatem – na kilka miesięcy przed planowaną premierą dwunastego już studyjnego albumu – uzupełnić jego dyskografię na łamach „Artrocka” o kilka wydawnictw, które nie doczekały się jeszcze omówienia.

The Tangent miał być w zamierzeniu jego twórcy – Andy`ego Tillisona – kolejnym projektem solowym, po Parallel or 90 Degrees, utrzymanym w klimacie klasycznego rocka progresywnego lat 70. Tillison nie krył nigdy swoich muzycznych fascynacji i do dziś często odwołuje się do twórczości tych grup, które ukształtowały jego artystyczne DNA: od Van der Graaf Generator, ELP, Yes, przez tzw. szkołę Canterbury, aż po bardziej współczesne nawiązania do klasyki gatunku w postaci The Flower Kings, dowodzonego przez Roinego Stolta. I właśnie, gdy Roine dowiedział się, a konkretnie – usłyszał, czym zajmował się wówczas Andy (a był to rok 2003), najprawdopodobniej uznał, że bez niego takie przedsięwzięcie nie może się powieść. Nic dziwnego zatem, że panowie szybko znaleźli wspólny język. Sprawnie uzupełnili skład o kolejnych muzyków: dołączyli do nich inni członkowie Kwiatowych Królów – Jonas Reinghold i Zoltan Csórsz, z pomocą przyszli Sam Baine – współpracująca wcześniej z Tillisonem, grająca na klawiszach, oraz Guy Manning – śpiewający artysta solowy, odpowiedzialny za gitarę akustyczną, i wreszcie nie byle kto, bo sam David Jackson – prawdziwy weteran, członek VDGG. Niestety, niezależnie od pasjonującego osobowego zestawienia, ten dobór nie okazał się trwały i w całości przetrwał tylko na tej jednej płycie. Nieudane próby stabilizacji składu stały się zresztą największym utrapieniem Tillisona na długie lata. Prawie każdy z członków nowo uformowanego przedsięwzięcia na tyle intensywnie udzielał się w swoich macierzystych formacjach, że nie był w stanie rozgościć się na dłużej w tym, co zaproponował Anglik. Niemniej nie przeszkodziło to pomysłodawcy w kontynuowaniu tej przygody z udziałem wielu innych artystów, z których jedni towarzyszyli mu dłużej, inni – krócej, a jeszcze inni od niego odchodzili, by na następnej płycie znów powrócić.

Co nowe otwarcie zatem przynosi? Z pewnością jest to hołd oddany tuzom oryginalnego rocka progresywnego z lat 70. Tillison, zakochany w klasyce, nie sili się tutaj na żadne ekstrawagancje ani próby zrewolucjonizowania starego stylu – na to przyjdzie jeszcze czas. Jest za to wierny stylistyce sprzed trzydziestu lat i przy tym śmieje się w twarz tym, którzy takie granie retro, w dobie zmieniających się co tydzień aplikacji w smartfonie, traktują jako pożałowania godną nostalgię czy tani sentymentalizm.

Z perspektywy lat okazuje się, że na debiutanckim krążku więcej do powiedzenia mają Stolt (za sprawą nie tylko wszechobecnych gitarowych pejzaży, lecz także częstych partii wokalnych) i kierowany przez niego The Flower Kings niż sam Andy. Zwłaszcza najdłuższy epik, otwierający dzieło, to żywiołowość i gitarowe królestwo Szweda, tak jakby chciał on powrócić poza ramami macierzystej formacji do najbardziej energetycznej fazy swojej twórczości z lat 90., sprzed Unfold the Future. Gitara króluje na płycie, zwłaszcza w bardzo rozbudowanych fragmentach instrumentalnych: poza openerem zadziorność i wirtuozeria Roinego dają o sobie znać także w Up Hill from Here i w The Music That Died Alone, chociaż warto też podkreślić jazzowe wstawki kreowane przez ten instrument, obecne chociażby w części The Midnight watershed. Kolorytu i świeżości tym popisom dodaje za to obecność Davida Jacksona – fragmenty grane przez niego na saksofonie czy flecie zespół umiejętnie i równomiernie rozmieścił we wszystkich utworach, przede wszystkim w In Darkest Dream, a zwłaszcza w The Canterbury Sequence, gdzie popis i szaleństwo fletu rzucają na kolana. Sam mistrz Tillison za to jest najczęściej obecny – mimo że i dla niego znalazły się na płycie wcale nierzadkie fragmenty wokalne – w partiach klawiszowych, dzięki którym, wraz z Sam Baine, potrafi nie tylko zapewnić przestrzeń w długich utworach, lecz także z majestatem nawiązać do najlepszych czasów, w których rodził się rock progresywny. Z jednej strony – słyszymy klasycyzujące wstawki na pianinie z ewidentną domieszką wpływów fusion, z drugiej natomiast – do naszych uszu docierają bogato zaaranżowane struktury syntezatorowe, obecne w zasadzie w każdym z czterech utworów umieszczonych na krążku. Tu jeszcze nie ma patosu i dostojeństwa, które zaobserwować można w późniejszej fazie rozwoju grupy, jest za to radosne granie muzyków już doświadczonych, z których każdy ma coś do zaoferowania. Faktury muzyczne są raczej zwarte, mimo bogactwa brzmieniowego. Zmiany tempa również można z łatwością wychwycić, choć nie są jeszcze tak wyraźne i różnorodne jak w późniejszym okresie, a przejścia w suicie czasem jeszcze nie do końca okazują się płynne i naturalne. Nie zmienia to bynajmniej pozytywnego wrażenia z postrzegania dzieła jako całości, które broni się w każdym calu, pomimo swoich ewidentnych nawiązań do przeszłości. A one nie ograniczają się do gigantów pokroju Yes, Genesis, VDGG czy ELP. Równie przekonująco i z finezją Andy Tillison przywołuje scenę Canterbury, chociażby w utworze o wymownym tytule The Canterbury Sequence: niesłychanie lekkim i zwiewnym (bez uszczerbku jednak dla wyrafinowanej kompozycji dźwięków), z popową niemalże melodią, łatwo wpadającą w ucho, której towarzyszy sugestywne literackie przesłanie, o czym niżej (zresztą chwytliwych fragmentów jest na płycie więcej, wystarczy wsłuchać się w sekwencję Night Time Demons, powracającą dwukrotnie w In Darkest Dream).

Właśnie – niemniej ciekawa jest warstwa liryczna albumu*. To dopiero początek i Andy Tillison zdąży nas jeszcze przyzwyczaić do tego, jak wyrafinowanym i wszechstronnym potrafi być tekściarzem. Debiut nie jest chyba jeszcze klasycznym concept albumem w tej mierze, choć ciężko czasem oprzeć się wrażeniu, że wszystkie cztery teksty w jakimś stopniu łączą się ze sobą tematycznie i stanowią tym samym jedną opowieść. W utworze In Darkest Dreams, rozłożonym nieprzypadkowo na trzech wokalistów, autor podejmuje różne, ale powiązane wątki: nocnych niepokojów, ciemnych stron marzeń sennych, tworzących nierzadko obrazy nie mniej realne niż na jawie, czy wreszcie przebudzenia, będącego swoistym powrotem do rzeczywistości, choć nie od razu przynoszącym ukojenie. Jednakże otrzeźwienie wkrótce przychodzi i pozwala uwierzyć, że to blask dnia jest lustrem, w którym możemy znaleźć odbicie swojego prawdziwego „ja”, a nie – uśpiony umysł w objęciach nocy. To z pewnością tekst wielowymiarowy i metaforyczny. Pozostałe trzy utwory, a zwłaszcza Cantermemorabilia z The Canterbury Sequence oraz The Music That Died Alone, są próbą podania swoistego remedium dla duszy umęczonej nocnymi koszmarami, a może w domyśle – wszelkimi życiowymi bolączkami, o jakie nietrudno w pędzącym i krzykliwym świecie. Tym lekarstwem jest muzyka: zwiewna, lekka, pełna humoru, z dużą dozą dystansu do samej siebie, którą delektowało się w szkolnych latach (tu kolejny – lecz w innym wymiarze – ukłon artysty w stronę tzw. szkoły Canterbury, z której czerpie on w swojej twórczości wiele inspiracji), a która teraz – mimo że nie wytrzymuje już tempa nowych czasów – przynosi ulgę, gdy słucha się jej z walkmana podczas rowerowej wycieczki. Innym razem będą to trochę bardziej wymagające nuty. I tu dochodzimy do tytułowego tematu: Muzyki, która ucichła samotnie. W mistrzowski sposób Tillison przeciwstawia płytkość i gnuśność skomercjalizowanego życia i szablonowość muzyki, dopasowywanej do tanich potrzeb masowego odbiorcy, dążeniu do doświadczania czegoś głębszego z pomocą dźwięków wyrafinowanych, nieoczywistych i znacznie bardziej przy tym wymagających uwagi. Niestety – ci, którzy oczekują i poszukują właśnie czegoś więcej, nie mają łatwo. Artyzm rocka progresywnego nie znajduje powszechnego uznania, a na wszelkie większe ambicje patrzy się podejrzanie i traktuje je jako coś niemodnego, snobistycznego czy wręcz dziaderskiego, jak powiedzielibyśmy w dzisiejszych czasach. Jednak ta muzyka – jak się okazuje – potrafi przetrwać, kultywowana przez epigonów, oddających się przyjemności słuchania w zaciszu ciemnych, pustych pokoi. Trzeba przyznać, że z takim przesłaniem lirycznym, jak na debiut zakotwiczony na orbicie dosyć hermetycznego przecież gatunku, Tillison wstrzelił się idealnie. To także znakomity punkt wyjścia do literackich późniejszych rozważań na temat traktowania różnej maści mniejszości i ludzi inaczej myślących przez tych, którym się wydaje, że mają nad tymi pierwszymi nieograniczoną władzę.

Album nie okazał się efemerycznym wyskokiem przypadkowej supergrupy. Na kolejny nie trzeba było czekać długo – już w rok później do rąk słuchaczy trafiła płyta The World That We Drive Through, wnikliwie i wszechstronnie zrecenzowana na łamach „Artrocka”. Podobnie zresztą jak kolejne cztery wydawnictwa, na których zespół nieśpiesznie, ale mimo wszystko ewoluował i wprowadzał nowe, ciekawe rozwiązania.  Dlatego też zarzuty, pojawiające się tu i ówdzie, dotyczące wtórności i stania w miejscu nie do końca okazały się wiarygodne. A zjadaniu własnego ogona przez grupę kłam zadaje monumentalne dzieło – La sacre du travail – które przynosi małą rewolucję, ale również stanowi do pewnego stopnia punkt przełomowy w karierze tego sympatycznego zespołu. Ale o tym – kilka słów już następnym razem.


* W okiełznaniu tekstów utworów, nierzadko trudnych i wymagających interpretacyjnego wysiłku, a niekiedy lingwistycznej erudycji, bardzo pomógł mi oddany wieloletni fan zespołu – Zbigniew Dudek, któremu za wkład i zaangażowanie serdecznie dziękuję.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.