Mike Patton od czasu „brylantyny na włosach” walczy dzielnie o reputację jednego z najbardziej zapracowanych muzyków oraz zaangażowanych w jak największą liczbę projektów. I być może coś w tym jest, nietrudno przeoczyć któryś z nich podczas wyliczania (chociaż do swojego przyjaciela Johna Zorna wciąż nieco mu brakuje). Tak czy inaczej każdy kolejny zespół tego pana budzi żywe zainteresowanie i trudno się dziwić, jak chociażby na przykładzie tego (nazwanego od antybohatera jakiegoś francuskiego komiksu), do którego udało mu się zaangażować niejakiego Davea Lombardo (kto wie, ten zna się trochę na muzyce metalowej), Buzza Osbornea (wygrywa jednak na oryginalność fryzury) oraz Trevora Dunna (przyjaciel z czasów początku kariery, dzielnie stojący nieopodal na koncertach od wielu lat). Myślę, że nie trzeba tych panów bliżej przedstawiać.
W jakimś stopniu zawsze śmieszyło mnie twierdzenie, że gdzieś tam wokal był na równi z instrumentami lub był tym kolejnym instrumentem. Mam wrażenie, że to powiedzenie nabiera dopiero sensu w przypadku tego projektu. Patton po raz kolejny odsłania nam następny fragment swojego wokalnego talentu (daru? niewyczerpalnej pomysłowości i braku szacunku dla strun głosowych?) i aż się prosi, aby zaznaczyć, że nie należy próbować tego naśladować w domu.
To co się dzieje na tej płycie nawet ciężko nazwać zbiorem piosenek, utworów, kompozycji... Są to raczej pomysły, pewne idee świeżo narodzone, surowe i pierwotne. Przeważnie jest to rozpędzona perkusja, szybka i ślicznie tnąca przestrzeń gitara, nisko osadzony i dudniący bas oraz w końcu wokal, a w nim żadnych liryk, tylko krzyki, szepty, pojękiwania i inne aktywności, których nawet nie potrafię nazwać. Każda z tych „stron” (i to stron krótkich, bo od pół do dwóch minut, z dwoma wyjątkami) oparta jest właśnie na tych czterech wyraźnych filarach (perkusja, gitara, bas i wokal), niekiedy tylko z dodatkami, ale to rzadko i co ciekawe, mimo tej całej surowości i pewnej skromności, nie nuży ten modus operandi, różnorodność pomysłów skutecznie się broni i wciąga.
Moimi ulubiony stały się „page 05” (bardzo przyjemna perkusja na początku, a nieco po połowie gitara przejmująca jakby jej rolę), „page 06” (ten bas na przemian z piskliwym wokalem...), „page12” (to słodkie nanana przy dźwiękach organów i błyskawiczna zmiana nastroju), „page 15” (marszowy rytm i zawodzenie a capella), „page 21” (na to już brakuje słów...)... Zresztą nie mam całkowitej pewności, że za jakiś czas zupełnie inne „numerki” będą mi bliższe, wszystkie są jednakowo smaczne.
Patton i spółka nie dają wrażliwemu i wyrobionemu słuchaczowi ani chwili na przyzwyczajenie się do tych „utworów”, ledwo zaczyna się wyłapywać tę myśl przewodnią już pojawia się kolejny, jeszcze dziwniejszy. Atakują słuchacza raz wolnymi tempami, chwilę później szybkimi i jeszcze szybszymi; różnorodność rytmów i podejść do grania jest przeogromna, a „śpiewu” – niepoliczalna.
Pozostaje mi więc polecić ten album. Po prostu.
Krótko.