Dokładnie pamiętam, a minęło już parę ładnych lat, dzień, w którym za sprawą przyjaciela w słuchawkach wciśniętych w moje uszy popłynął utwór otwierający ten album. „Pretty like drugs”, mimo swojej zaskakującej wręcz typowości (bezpośrednio odwołuje się w brzmieniu i budowie do takich utworów jak „smells like teen spirit” lub „self esteem”), relatywnie prostych riffów, które raczej niczym nie powinny dziś już zaskakiwać, porwało mnie zupełnie od pierwszej nuty do ostatniej. Przez kolejne godziny słuchałem tylko tego kawałka i nie czułem się nim ani trochę zmęczony.
Wspomniałem już o prostszym riffie otwierającym ten album, nie ma wątpliwości, że piosenka ta nie znalazłaby się na poprzednim krążku grupy, więc w tej warstwie może zaskakiwać. Zaraz jednak po wysłuchaniu z rosnącym przejęciem, że świat obserwuje śmierć jakiejś dziewczyny, ostatni oddech wokalistki lub jej fuck to applause, a to wszystko dlatego, że jest piękna jak narkotyki, dostajemy dwa utwory, które nie pozostawiają wątpliwości kto jest odpowiedzialny za gitary.
Pierwsze wytchnienie dostajemy przy „razorblade sky”, ale jest to jeszcze wytchnienia z rzeżącą (zaraz przedstawię, co i jak) gitarą w refrenie. Następnie ciekawostka, „sleeping pill”, utwór oparty na pulsującym basie, delikatnym, wyciszonym śpiewie, subtelnych (i grzecznych) elektronicznych wstawkach.
Skoro już wspomniałem o wokalizach. Zmiany w stosunku do poprzedniej płyty? Ogromne.
Pani Garside drze się już bez skrępowania, nie zwraca na nic uwagi, zdziera sobie gardło niczym opętana chociażby w chorym (drażniący klawisz pianina nerwowo i miarowo wystukiwany oraz „zepsuta gitara”) „hotel after show” i nie dziwi jej i`m really in a fucking mess. (Być może pomysłu na taki utwór należy szukać jeszcze w czasach Daisy Chainsaw biorąc pod uwagę „everything is weird” z płyty „eleventeen”.) I szepcze, jakby chciała słuchacza głaskać po uchu, ukołysać go do snu, na przykład w „my silent undoing” zdradzającym (mimo tła opartego na dzwoneczkach) już jej słabość do śpiewania a capella.
Wracając do gitary; novum, które wprowadził Crispin jest właśnie to dziwne brzmienie gitary, które nazwałem rzeżącym. Nie są to już typowe riffy, raczej powolne chrobotanie, dźwiękowy pasaż, plama z dużą ilością żwiru, która z początku może się wydawać mieć niewiele wspólnego z muzyką, ale jeśli tak by było to dlaczego „desert lullaby” i zamykająca płytę „for i am the way” wydają się najpiękniejszymi na niej utworami? Podobnie rozwiązanie pojawiło się już wcześniej w utworze „hope your dreams come true” wspomnianego już Daisy Chainsaw.
„Drink me” jest płytą spójniejszą od swojej poprzedniczki, krótszą, może trochę mniej mroczną, ale w żaden mierze nie jest to tutaj zarzutem. Zdaje się być szybsza, dojrzalsza, agresywniejsza lub miejscami po prostu piękniejsza, zupełnie jakby muzycy postawili sobie za cel udowodnić, że nieprzyjazne dźwięki i krzyki, których nie chcemy na co dzień słyszeć, mogły być w taki sposób odbierane. Nie mam wątpliwości, że jest to absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna płyta bez słabszych momentów. Uzależnia i przekonałem się o tym wielokrotnie na sobie.
Warto też przyjrzeć się pewnej zmianie, która zaszła w składzie zespołu. Mianowicie, na bębnach zasiadł niejaki Pete Howard (człowiek o twarzy recydywisty), który miał przyjemność w latach 1983-86 grać w The Clash.