Ta płyta chyba musiała zaskoczyć wszystkich, nawet najwierniejszych fanów, którzy po jej pierwszym przesłuchaniu mogli czuć zdziwienie, niepewność lub niepokój. I wszystkie te uczucia byłyby uzasadnione, bo Queen Adreena z pewnością nie chciało tym albumem rozpieścić swoich słuchaczy.
Dostajemy godzinę muzyki, ale za to jakiej muzyki?
[Warto w tej chwili przyjrzeć się zmianie jaka zaszła w składzie, na basie pojawiła się znana skądinąd Melanie Garside, prywatnie siostra wokalistki, a udzielająca się w takich projektach jak Husky czy swego czasu Mediæval Bæbes lub też rozpoznawalna z różnych odsłon kariery solowej. Jej obecność na takim albumie jest tym bardziej zaskakująca...]
Jest agresywnie, ascetycznie, banalnie, brudno, brutalnie, chaotycznie, ciężko, duszno, energicznie, erotycznie, głośno, intensywnie, irytująco, kakofonicznie, krzykliwie, perwersyjnie, prosto, siarczyście, sucho, surowo, topornie, twardo, wulgarnie...
(Kolejność alfabetyczna, chyba.)
O dziwo wśród tych wszystkich określeń gdzieś też powinno znaleźć się „melodyjnie”. Bo właśnie taki jest ten album. Czterech muzyków: gitara, bas, perkusja i wokal i żadnej interwencji z zewnątrz, zupełnie jakby chcieli odkurzyć coś na kształt korzeni rocka.
Też nieco inne podejście prezentuje na tej produkcji Crispin, gitara w niektórych piosenkach wydaje się być niemal dodatkiem, nie pełni pierwszorzędnej roli, nie jest już tak wyrazista jak kiedyś, a niekiedy nawet sprawia wrażenie, że rozmienia się na drobne... Duch połamanego grania Crispina Graya gdzieś tam jest, pulsuje podskórnie w paru piosenkach, ale...to już tylko duch.
Za to sekcja rytmiczna pracuje aż miło.
Największym problemem tego albumu jest zdecydowanie jego czas, tyle piosenek, nawet jeśli różnorodnych i w sumie ciekawych, ale wyprodukowanych w taki sposób może nużyć i męczyć. Dlatego też mam wrażenie, że płyta jako całość broni się raczej średnio, natomiast poszczególne piosenki wraz ze swoimi melodiami zapadają w pamięć po pewnym czasie i z przyjemnością się do nich wraca. Takimi utworami bez wątpienia są otwierający album „suck” i równie mroczny „wolverines” albo zbudowanymi i zdefiniowanymi na basie „medicine jar” oraz „join the dots”. Zaskoczeniem dla wszystkich mogło też być nad wyraz proste i w jakiś sposób bezpośrednie „fm doll” oraz „racing towards the sun” zdradzające pewne zrozumiałe inklinacje wobec Daisy Chainsaw.
Przy takiej dawce ciężkiej muzyki musiało też trafić parę przystanków dla znękanego słuchacza i takimi są właśnie „birdnest hair”, „childproof” i „cold light of day”. O dwóch pierwszych wymienionych nie jestem w stanie powiedzieć wiele dobrego, jedynie gitara akustyczna i szepczący wokal pani Garside z country pobrzmiewającym gdzieś w całokształcie. Trzecia zaś propozycja to odmienna historia kojarząca się raczej z solowymi dokonaniami wokalistki.
Reasumując nie jest to na pewno płyta zła ani przeciętna, jednak sposób w jaki zespół daje nam do dyspozycji te kompozycje, sprawia, że wymaga ona od odbiorcy trochę czasu i zaangażowania. W innym wypadku pozostanie błędne wrażenie około godziny głośnej i hałaśliwej muzyki, z której niewiele może wynikać.