Album ten, według informacji podanych na stronie zespołu, uchodzi za pierwszą oficjalną płytę. Teza być może nieco kontrowersyjna, ale jednak w jakiś sposób uzasadniona, poprzednie wydawnictwa ukazywały się w ograniczonym nakładzie (przeważnie kilkaset sztuk, które wyjątkowo szybko się rozchodziły; jeśli ktoś jeszcze jest zainteresowany Desert Factory posiada ostatnie egzemplarze „i have tasted the fire inside your mouth”) i w końcu pojawienie się w zespole niejakiej Leah Buckareff, co zamieniło ten dotąd solowy projekt Baker`a w duet.
Tyle słowem wstępu i lekkiego odsłonięcia kulis przemian w Nadja, a teraz o muzyce.
you look into the night of my eyes
& for a moment you might disappear
sink into the limitless depths
& spiral away into emptiness
Album otwiera nieco leniwie rozwijający się „bug/golem”, nie powinno to już jednak dziwić w tym przypadku. Pierwsze dźwięki nie zapowiadają jeszcze konkretnie zmiany, która zaszła w muzyce zespołu. Dopiero gdzieś po ósmej minucie objawia się dziwna ściana dźwięku, powoli wyłania się z tego trochę onirycznego i niepokojącego podkładu. Nagle zdradza swoje istnienie byt stworzony z wielu instrumentów, wielu brzmień właściwie niemożliwych do wyłapania uchem, a jedynym rozpoznawalnym czynnikiem tutaj jest perkusja. I po nieco tradycyjnym, ambientowym wyciszeniu, zaraz po trzynastej minucie wyłania się ta „głośniejsza” część utworu. Wszystko sprawia już wrażenie jednego dźwięku, łącznie z perkusją, która wydaje się być gdzieś na dnie, zdeptana, zduszona tym potworem. Podobnie wokal na jego powierzchni, bardzo nieczytelny i „trzepoczący na wietrze”. Jest to zjawisko ze wszech miar wielkie, na pewno odrobinę patetyczne i na swój sposób majestatyczne. Utwór ten ma w sobie też coś wojowniczego i chociaż na pewno o tym nie opowiadają teksty, można wyobrazić sobie jakieś mitologiczne, wielkie bitwy z całą pewnością nie prowadzone ludzi. W ten sposób, z tą melodią, tym motywem wciąż przeobrażającym się, utwór powoli dochodzi do końca, słabnąć w oczach, kończąc jakąś metafizyczną pieśń, której być może w ogóle nie da się zrozumieć, a wszystko znów obraca się w pył.
[I aż nie potrafię oprzeć się przed zacytowaniem pewnego zdania z autobiografii Ingmara Bergmana – Utonęliśmy w fali pustoszącego, odrażającego piękna. Co zresztą odnosi się do całości płyty.]
everytime
i remember ? spreads & pools in
some corner of my mind & i forget
how to remember ? at some point i forget
how to remember
Krótszy już „memory leak” jest podróżą rozciągającą się gdzieś między niskimi drone`ami z bolesnym wokalem a wyłaniającymi się spod nich elektronicznymi pasażami unoszącymi się gdzieś pod nieco zaczerwienionym niebem, tworzy to pewne wrażenie równowagi. Na wysokości siódmej minuty po raz ostatni pojawiają się przerażająco niskie dźwięki, trzeszczące w głośnikach, rozsadzające się same w sobie i ślicznie przechodzi to w koniec kompozycji – całkiem kosmiczny, trochę zamglony slalom dźwięków, których główna siła zastyga gdzieś na trzynastej minucie..
the infestation
breaks loose, spreads, & at some point takes over ?
bacteria grows on my circuits & i learn how to feel ?
at some point the is a break ? at some point
there is a break ? at some point a break ? at some point
i break
Wreszcie ostatnia i najkrótsza kompozycja wydaje mi się najdziwniejszą ze wszystkim. Przez niemal siedem minut jej trwania ma miejsce całkowita kakofonia dźwięków (oparta o zasady wyżej wspomniane), rzecz niemożliwa do ogarnięcie, zrozumienia, bezproblemowego przyswojenia czy wyśledzenia jakichkolwiek prawideł, a ustępuje to...bardzo delikatnie przetworzonej gitarze akustycznej, czystemu śpiewowi Aidana Bakera z lekkimi elektronicznymi pogłosami w tle.
Jest to album wielki, na swój sposób potężny, ale trudny w odbiorze, zrównoważony sprawnie między specyficznym rozumieniem piękna, a czymś obrzydliwym, odrzucającym. Być może najbardziej wymagająca pozycja stworzona przez Nadja, na pewno nie dla każdego i w jakiś dziwny sposób prawdziwa oraz faktycznie naznaczona śmiercią.