Melancholijnie, sentymentalnie, nostalgicznie, może nawet romantycznie jest na tym wydawnictwie. Zaledwie jeden utwór, nieco ponad dwadzieścia minut – co już nie powinno dziwić, ale zupełnie inny świat, inne wrażenia od tych, do których zdążył słuchaczy przyzwyczaić Aidan Baker. Jest tym razem bardziej przejrzyście, konkretniej, teoretycznie nawet przyjemniej dla ucha, czytelniej. Dominuje...
Smutek wolno krążący po krwioobiegu wytyczonym przez motyw na gitarze, niby niezbyt skomplikowany, złożony ani wyjątkowy, ale uzależniający i już po pewnym czasie niezbędny do życia. Powolny rytm perkusji nadający wszystkiemu tempa, pompujący te emocje dalej, gdzieś w bliżej nieznane rejony. Subtelne, delikatne, ciche efekty będące szumem, słabym, prawie niedostrzegalnym śladem innych procesów ukrytych w mroku. Wreszcie wokal pojawiający się i znikający, krążący niepewnie na tej linii wdechu i wydechu, próbujący jakimś sposobem na zewnątrz słowami opisać wszelkie procesy zachodzące w tym organizmie.
W ten sposób zarysowuje się dość dziwna „hybryda” człowieka ze smutkiem i jest to zaledwie początek. Zaraz po zetknięciu z ogniem, który miał w sobie coś erotycznego, delikatnie perwersyjnego, następuje chwila wahania, niepewności, moment potrzebny do uzbrojenia się w inne emocje. I w każdej z wyżej przeze mnie wymienionych warstw zachodzi zmiana, objawia się poparzenie i związany z nim ból, szok, jeszcze bezcelowe rozbieganie zmysłów. Nawet chwila ukojenia zanurzona gdzieś we wspomnieniach, ich niewyraźny, trochę za bardzo rozjaśniony obraz, wydaje się niewystarczająca. Z nieco przeciągłym jękiem wraca ta boląca, zraniona rzeczywistość, nieco kanciasta, może też szorstka i krucha, lecz mimo wszystko właściwa, trwała i ostateczna.