Nowy album grupy Gargantua zaskakuje kilka razy. Po pierwsze - że jest, bo ładnych pare lat oczekiwania pozwoliło już zwątpić, czy kiedykolwiek ukaże się następca bardzo udanego debiutu. A następne zaskoczenie czeka słuchacza zaraz po wciśnięciu guzika "play" na odtwarzaczu. Bo zmieniła się ta Gargantua muzycznie.
Ci, którzy mieli okazję zapoznać się z debiutanckim albumem zespołu wiedzą, że muzyka na nim zawarta oscylowała w okolicach Gentle Giant z wpływami King Crimson. Obecnie po fascynacji Olbrzymami nie pozostało już prawie nic, za to muzyka Karmazynowego Króla wysunęła się na plan pierwszy. Ale nie tylko - otwierający płytę "Wżdy Czelestnik" przypomina krzyżówkę Magmy i Henry Cow. W ogóle czuć na "Kotegardzie" bardzo silne piętno rockowej awangardy lat 70, nurtu RIO w szczególności. I płyt "Larks' Tongues in Aspic" oraz "Starless And Bible Black" King Crimson.
Z pewnością nie jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna. Miłośnicy progresywnych farmazonów typu Arena czy Pendragon nie mają tu czego szukać. Muzycy Gargantui mają naprawdę spore umiejętności i nieprzeciętną wyobraźnię - i to wszystko słychać. Kompozycje (o ile nie improwizacje, ale chyba jednak materiał z tej płyty nie jest wynikiem sesji impromtu a jednak szeregu konceptualnych posiedzeń i burz mózgów) są miejscami piekielnie pokomplikowane, w dodatku bardzo mroczne i niełatwe w odbiorze. Wiele się tu dzieje, zwłaszcza w warstwie rytmicznej - rytm zmienia się co kilka taktów, często stanowi element wiodący w całej kompozycji. Wokół rytmicznych łamańców szaleją skrzypce, gitara odgrywa bardzo chwilami frippowskie "pajączki", klawisze robią intrygujące tło (czasem jednak wychodzą na plan pierwszy, głównie fortepian). Wokal? Podobnie jak na debiutanckim albumie nieliczne partie śpiewane potraktowano jako kolejny instrument, wrażenie to wzmacniają tylko absurdalne słowa wyśpiewywane przez grupę wokalistów. Od siebie dodam tylko, że fajnie byłoby, gdyby Gargantua poszerzyła instrumentarium o saksofon altowy albo klarnet basowy - zwłaszcza, że kilka kompozycji z "Kotegardy" zawiera coś a'la dęciaki, tylko z syntezatora. Inna sprawa, że to chyba za bardzo już zbliżyłoby ich do brzmienia wspomnianych wcześniej Henry Cow... No, ale i tak są pierwszym znanym mi polskim zespołem, który nawiązuje muzycznie do Zeuhl i RIO.
Jestem pełen uznania dla zespołu i mam dla ich dokonań szczery szacunek. To nie jest muzyka, z którą trafią do szerszych mas. Tu nie ma co liczyć na "psychofanów", nikt ich nie zaprosi jako support na europejską trasę popularnego zespołu z Zachodu. W dodatku wydają swoją muzykę samodzielnie. Jakby celowo wciskali się do głębokiej niszy. Może to i jest metoda? Na pewno każdy fan rocka progresywnego wymagający od muzyki czegoś więcej, niż tylko kopii Marillion czy Porcupine Tree musi po najnowszy album Gargantui sięgnąć, bo to jest zespół zjawiskowy. Nie ulega modom, gra swoje. A że to jest muzyka trudna i zmuszająca do myślenia? Przecież takiej muzyki powinien szukać słuchacz mieniący się ambitniejszym. Dla mas zostawmy Dodę i zespół Feel. Za przeproszeniem, oczywiście.