Dziwna płyta.Nawet miejscami... dziwaczna.Ale ma w sobie coś i wciąga.
Romislokus to zespół rosyjski, "All Day Home" to ich trzeci album i pierwszy anglojęzyczny. Muzycznie zaś... Hmmm... Na pierwszy rzut oka (czy raczej ucha) na płycie panuje niezły bałagan. Tych siedmioro ludzi płynnie porusza się od czegoś w rodzaju space rocka przez nową falę aż po...niemalże remizowo-weselne klimaty! Przy tym w każdym z tych klimatów grupa porusza się bardzo swobodnie i nad wyraz kompetentnie. Pierwsze przesłuchanie przyniosło zdziwienie i lekki wyraz pogardy. Że niby jednak zbytnio dziwaczą. ale,jak wspomniałem, jest w nich coś. I wróciłem po raz kolejny do tej płyty. I jest ciekawie,muszę przyznać. W tym pozornym bałaganie jest metoda i muzycy potrafią ogarnąć ten pozorny chaos. "Cool" jest bardziej nowofalowe, "Dreg" podmrocznione."L'amour" - tytuł mówi wszystko.Tak francuskie, że bardziej nie można...Nie! Nie mam zamiaru tak szufladkować poszczególnych utworów, bo i jaki byłby w tym sens? Miłośnicy Genesis i FishMarillion nie mają czego szukać na tej płycie. Pozostali, ciekawi wrażeń i otwarci na nowe brzmienia po prostu muszą po ten album sięgnąć. Gwarantuję,że w co najmniej kilku momentach ci Rosjanie nieźle was zadziwią. Choćby "Freedom", gdzie naprawdę ładna melodia i mocny głos wokalisty (wokal to bardzo mocny punkt Romislokusa!) nagle złamana zostaje szumami i dziwacznymi odgłosami jak z najbardziej zwariowanych czasów Porcupine Tree. No i "Name"... W sumie bezradny jestem wobec tego utworu. Z jednej strony jako żywo przypomina mi najbardziej niechlubne "dokonania" zespołów disco-polo ale z drugiej, w jakiś przedziwny sposób, bez tego numeru płyta byłaby mniej ciekawa, bardziej monotonna. Dziwne, prawda? Tym dziwniejsze, że ta płyta przy pierwszym przesłuchaniu przejdzie obok ciebie i zostawi obojętnym. Za to z każdym następnym słuchaniem zaczniesz odkrywać w niej coraz to nowe, ciekawsze elementy. I z czystym sumieniem mogę nazwać to, co grają Romislokus rockiem progresywnym. I to o całe niebo bardziej progresywniejszym od kolejnych wypocin Pendragona, Areny czy innego Porcupine Tree (że o ostatnich płytach Marillion litościwie nie wspomnę). Poszperajcie za tym albumem. Warto.