O istnieniu Porcupine Tree dowiedziałam się na koncercie Dream Theater w Krakowie w 2001 roku. Wówczas byli supportem dla nowojorskich gwiazd. Od tamtej pory jestem ich wiernym fanem i z zapartym tchem wyczekuję następnej płyty. Poprzedni album - Deadwing rzucił mnie na kolana, natomiast Fear of a Blank Planet wgniótł w fotel na tyle poważnie, że do tej pory ciężko mi się z niego wykaraskać.
Płyta, choć złożona zaledwie z sześciu utworów, jest prawdziwą ucztą dla ucha. Tutułowy kawałek jest idealnym starterem. Słuchając go, możemy się domyślać, że danie główne będzie wyjątkowo smaczne. Nie brakuje tu charakterystycznych dla Porcupine Tree aranżacji, jest mocne uderzenie i melancholia. Cały album jest dość pesymistyczny. Smutek i nostalgia odczuwalna jest w My Ashes. Prosty i piękny utwór, który jest idealnym przygotowaniem do najpyszniejszego kąska na całym albumie – Anesthetize. Gdybym miała wyobrazić sobie obraz do tej muzyki byłaby to burza. Zaczyna się dość spokojnie, ale z każdym dźwiękiem spokój ten jest coraz bardziej złowieszczy, aż w końcu przeradza się w pioruny, akcentowane bardzo mocnymi riffami. Po wszystkim następuje wyciszenie i chwila na głębszy oddech przy Sentimental. Najbardziej przygnębiającym fragmentem na płycie jest Way Out of Here. Poruszy chyba największego twardziela. Utwór ten kojarzy mi się z Arriving Somewhere but Not Here z poprzedniej płyty, być może, ze względu na tytuł i ponury nastrój. Po dużej dawce dołującej mieszanki pozostaje nam deser, czyli Sleep togeather, który jest idealnym dopełnieniem całości.
Nie wiem jak wy, ale ja mam ochotę na dalsze ucztowanie, dlatego wciskam repeat.