Ocena już wskazuje na to jakie mam zdanie o tej płycie i właściwie w tym przypadku, z przykrością muszę stwierdzić, że wystarczyłoby to jedno zdanie na podsumowanie kolejnego dorobku Chrisa. Niestety... Nie ratuje go nawet śliczna buźka i głos, który obrócił mój świat do góry nogami dawno temu. Już od pierwszych dźwięków wieje nudą i z każdym następnym jest coraz gorzej. Aż się nie chce wierzyć, że to ten sam facet, który ryczał do dźwięków Slaves & Bulldozers czy Jesus Christ Pose. Ucieszyłam się na wieść o tym, że odszedł od Audioslave, bo ileż można tworzyć popłuczyny po Rage Against the Machine? Wierzyłam w to, że wreszcie stworzy coś równie godnego uwagi co Euphoria Morning, lub nawet lepszego. A Chris zamiast sporej dawki dobrej muzyki, którą miałabym w pamięci jeszcze długo po przesłuchaniu płyty, bez mrugnięcia okiem i z zimną krwią walnął mnie młotem w łeb. Album nie broni się nawet jednym utworem, po co nagrywał aż 15? Cover Jacksona ciągnie się jak flaki, a przewodni utwór do Bonda niczym nie zaskakuje i jest przeciętny. Cóż mogę dodać, w moim sercu jest wielka rana. Byłaby mniejsza, gdyby płyta trwała o połowe krócej... Póki co nie będę jej powiększać, dlatego zadbam o to aby dźwięki z Carry on długo nie dotarły do mojego ucha.