1. Even Less - [7:36] 2. Slave Called Shiver - [5:08] 3. Shesmovedon - [5:21] 4. Last Chance To Evacuate Planet Earth - [5:01] 5. Lightbulb Sun - [5:59] 6. Russia On Ice - [12:26] 7. Where We Would Be - [3:40] 8. Hatesong - [8:36] 9. Stop Swimming - [7:08] 10. Voyage 34 - [12:37] 11. Signify - [5:40]
Całkowity czas: 79:17
skład:
Richard Barbieri - Keyboards;
Colin Edwin - Bass Guitar;
Chris Maitland - Drums, Percussion, Backing Vocals;
Steven Wilson - Guitar,Vocals;
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
23.02.2005
(Recenzent)
Porcupine Tree — Warszawa
Wieczór szóstego kwietnia 2001 spędziłem przy głośnikach, słuchając niezwykle nastrojowego koncertu w Trójce, przygotowując się do występu zespołu w Krakowie dwa dni później (który zresztą okazał się najważniejszym, jak dotąd, w moim życiu). Choć ilość miejsc w Studiu im. Agnieszki Osieckiej jest mocno ograniczona, organizatorzy stracili rachubę i na widowni znalazło się ponad czterysta osób. Owa publiczność przeszła samą siebie, efekt nie tylko słychać na recenzowanej płycie, ale również widać. Na naklejce na opakowaniu Warszawy widnieją podziękowania Stevena za atmosferę nie tylko tego, ale wszystkich występów PT w naszym kraju. "Serdecznie dzieki dla wszystkich naszych fanów w Polsce - najlepszych na swiecie!". Któż z nas nie poczuł się mile połechtany tymi słowami? Wracając do szóstego kwietnia - chyba nie tylko ja wtedy marzyłem, by z tymi wszystkimi ludźmi na sali być i pracować na owo uznanie. I tamto uczucie żalu wraca za każdym razem, gdy Warszawa pojawia się w odtwarzaczu.
Jak przyznał Piotr Kaczkowski, którego symboliczną zapowiedź można usłyszeć na początku płyty (a zaraz potem "Czeszć!"), koncert transmitowany przez Trójkę był rezultatem dwuletnich starań. Udało się, a występ okazał się jednym z najlepszych w karierze PT (wiem co mówię, słyszałem większość bootlegów!). Potwierdził jakość zespołu grającego na żywo, który raz uspokajał całą salę, kiedy indziej wyzwalał emocje niemal ją roznoszące. Charakterystyczny był pewien wzajemny szacunek, zauważalny choćby w całkowitym milczeniu widowni w czasie zapowiedzi Wilsona.
A potem było długie oczekiwanie. Premierę wielokrotnie przekładano - w związku ze zmianą w składzie zespołu, z przejściem do nowej wytwórni. I choć materiał był już dawno zmiksowany, przez trzy lata praktycznie nic się nie działo. Tylko obrotni samozwańczy wydawcy - nie z Ukrainy, nie z Polski, ale zza zachodniej granicy, wydali płytę własnym sumptem. A także, co zasługuje na wyróżnienie w kategorii przedsiębiorczości niekonwencjonalnej, sprzedawali ją w najlepsze poprzez jedną z polskich sieci sklepów muzycznych. Ów incydent miał jednak swoje korzystne dla fanów konswekwencje. Przyspieszył oficjalną premierę Warszawy, wskutek czego już od pierwszego marca 2004 można było ją zamawiać. Od tego czasu fani PT z całego świata zdążyli się nauczyć, jak poprawnie pisze się nazwę stolicy Polski, a to już była swego rodzaju darmowa promocja w przededniu wejścia do UE.
Warszawa to druga pełnowartościowa koncertówka zespołu, wiele lat minęło od wydania legendarnej już Coma Divine (uznanej, o dziwo nie tylko przez fanów, ale i przez wiele osób "niezaangażowanych", za jeden z najwspanialszych albumów koncertowych lat 90.). Tym bardziej więc cieszy, że ten nowy krążek to zapis koncertu z naszego kraju. W niecałych 80 minutach upchnięto cały trójkowy występ z wyjątkiem "Tinto Brass". Są tu zarówno długie "Russia On Ice" i wyjątkowo transowe "Voyage 34" i "Last Chance...", przy których publiczność bawiła się najlepiej, jak i znacznie krótsze, drapieżne ("Signify") bądź łagodne ("Where We Would Be") utwory pokazujące, jak wiele muzyki można zmieścić w zaledwie kilku minutach. Jest wreszcie szczególnie udane wykonanie rzadko granego "Lighbulb Sun" (mój ulubiony fragment Warszawy). Tu i ówdzie w sugestywny sposób publiczność robi co może, by przekonać perkusistę, że równie dobrze mógłby zrobić sobie przerwę - publika chętnie zajmie się rytmem nie oszczędzając swych dłoni. Będąc przy Chrisie Maitlandzie - to, co wzbudza moją największą za nim tęsknotę, to jego chórki tworzone z Wilsonem. A na Warszawie brzmią one wyjątkowo pięknie. Jest wreszcie najważniejszy fragment koncertu, punkt kulminacyjny, czyli przeraźliwie smutne i przepełniające depresyjnym pesymizmem wykonanie "Stop Swimming", które roztapiało nawet najtwardsze serca. I nadal to robi.