Czasami to nie wiem, czy w ogóle kupować płyty, szczególnie nowości. Kupi to człowiek, pocieszy się, jak łysy nowym szamponem przeciwłupieżowym, a już za chwilę ukazuje się remaster z bonusami, albo dodatkowym dyskiem. Pierwsze wydanie „In The Meantime” ukazało się cztery lata temu, a nowe, wzbogacone - między innymi o cztery nagrania koncertowe – na początku tego roku. Taaaak.
Wydana w 1998 roku poprzednia płyta Colina Bassa „An Outcast of The Island” zdobyła sobie w Polsce sporą popularność i przysporzyła artyście sporą grupę fanów. Potem była jeszcze seria udanych koncertów. Dlatego oczekiwania w stosunku do kolejnej – „In The Meantime” były duże. I myślę , ze sporo osób poczuło się rozczarowanych. Chyba bardziej spodziewano się czegoś w stylu „Outcast II”. A dostaliśmy coś zupełnie innego. Nawet to, że kilka utworów z „In The Meantime” mogłoby się znaleźć na „Outcast...”, a „One Small Moment” mógłby kończyć jakąś płytę Camel – to nie ma znaczenia. Też miałem inne oczekiwania w stosunku do „In The Meantime” i też na początku kręciłem nosem. Na szczęście mój kolega kupił sobie ten krążek, to mogłem dokładniej się w nią wsłuchać. Na drugie szczęście, w ogóle mu się nie spodobała i ją mi odsprzedał za psie pieniądze.
To dwie różne płyty - inny klimat, inne założenia. To nie jest płyta z półki "rock progresywny". Mogłaby sobie stać przy krążkach Chrisa Rea, Marka Knopflera, czy nawet Erica Claptona albo Bruce’a Sprinsteena (niektórych – zaznaczmy). Nie ma tu jakichś literalnych podobieństw, ale to ta sama kategoria – facet z gitarą w średnim wieku. Najbardziej pasuje tutaj stwierdzenie, że do tego albumu trzeba dorosnąć. Chyba tak. Wydaje mi się, że Bass dość jasno daje do zrozumienia – Ja już się z nikim nie ścigam. Nawet ze sobą.
„An Outcast of The Island” był dla niego udaną próbą wyjścia z cienia Camel. Pokazał , że też jest osobowością muzyczną. Dlatego na „In The Meantime” już nic nie musiał udowadniać. Nie było ciśnienia, determinacji i powstała rzecz kameralna, wyciszona . Bardzo osobista. Poza tym „In The Meantime” – w międzyczasie, na luzie, bez pośpiechu. Weszli do studia, coś zagrali, jeden, drugi numer, potem ktoś zaproponował, że może po browarku. No to wypili jeden, drugi , omówili ostatnia kolejkę Bundesligi (Bayern znowu wtopił), znowu pograli, zgłodnieli - to zamówili pizze, zjedli i dalej grali, i tak się sesja powoli turlała. Jak słychać, jednak skutecznie. Tak było – może. Licentia poetica autora.
Osobiście mnie bardziej podoba się właśnie „In The Meantime”. „An Outcast...” to również doskonała płyta, ale Bass jest tam trochę schowany za tymi wszystkimi instrumentami, kwartetami smyczkowymi, stadami sidemanów. Tutaj, w mniejszym składzie, ze znacznie skromniejszymi aranżacjami, jest trochę bliższy słuchaczowi – przynajmniej ja tak to czuję. To był jeden z moich ulubionych albumów 2003 roku. A propos muzyków – nie zabrakło i na tej płycie polskich instrumentalistów. Są dwaj członkowie zespołu Quidam – Maciek Meller i Zbyszek Florek, oraz Michał Wojtas z Amaroka. A takie dźwięki jakie gra Meller w „So Hard to Say Goodbye” – to tylko usiąść i się zachwycać.
Z bonusami zwykle jest problem – mniejszy lub większy – najczęściej rozbijają strukturę płyty. W wypadku „In The Meantime” też tak jest. „On Small Moment” to idealne zakończenie płyty. Bonusy są tutaj ewidentnie „na doczepkę” . „Gently Kindly” pochodzi z singla, a pozostałe cztery zostały zarejestrowane podczas koncertu we wrocławskim klubie „Od Zmierzchu do Świtu”. Trudno mi się o nich wypowiadać, ponieważ za tzw. akustycznymi koncertami nigdy nie przepadałem, a za wersja pan plus gitara-pudło – to jeszcze mniej mi odpowiada. No chyba, że są to dwaj , starzy Żydzi o polskich korzeniach, z kiepskimi głosami.
Tak wiec zostawiam to tym, którzy byli wtedy w klubie, to widzieli i słyszeli.
Naczelny powiedział:
„Wojtek, ja stałem na furtce. Nie widziałem sceny. Ładnie zagrał, raczej to był koncert życzeń - prawie. Marcin i Agnieszka więcej pewnie widzieli.”
Tarkus powiedział:
„Fajnie było. Facet z gitarą grający na przemian swoje własne i camelowe kawałki. Darłem się przy wyjątkach z "Nude", wzruszyłem przy "Refugee", pośpiewałem przy "Denpasar Moon" a i pośmiałem się, gdy Bass "zrobił Casha", zresztą zawodowo. Pełny luz, ale i pełny profesjonalizm na scenie, a poza sceną przemiły gość, z którym miałem sobie okazję chwilę pogawędzić. Sprzedał parę plot dotyczących Camela, powspominał...i tyle. Fajnie było.”
No to fajnie.