At Wild End to trzeci solowy studyjny album doskonale znanego u nas Colina Bassa. Piszę „doskonale znanego” nie tylko dlatego, że bywał w naszym kraju trzykrotnie z legendarnym Camelem (i to ostatni raz w lipcu tego roku), ale przede wszystkim dlatego, że spora część jego bogatej kariery związana jest z Polską. To z naszymi muzykami nagrał dwie pierwsze, firmowane swoim imieniem i nazwiskiem, płyty An Outcast Of The Islands i In The Meantime (przypomnę, że muzyk nagrywał także jako Sabah Habas Mustapha i 3 Mustapha 3), zarejestrował też album Planetarium z Józefem Skrzekiem. Ponadto wielokrotnie występował nad Wisłą (między innymi z muzykami Quidam i Abraxas), czego dowodem są trzy wydawnictwa koncertowe (Live At Polskie Radio 3, Poznań Pie – Live In Concert , Live Vol. 2 – Acoustic Songs).
Bliżej było mu do nas, gdy mieszkał w Berlinie, kilka lat temu jednak zmienił miejsce swojego pobytu wędrując do północno - zachodniej Walii, gdzie w niezwykle urokliwej Snowdonii stworzył swoje studio pod nazwą Wild End. I w nim nagrał wydany w tym roku, pod oczywistym dosyć tytułem, album, który – nie da się ukryć – jest na swój sposób… reklamą tego wyjątkowego dla niego miejsca.
Sama płyta ma charakter niezależnej produkcji sfinansowanej w ramach kampanii crowdfundingowej. Jest ładnie wydana w rozkładanej tekturce i z książeczką pełną zdjęć ze Snowdonii. Rzecz kusi też zacnymi gośćmi towarzyszącymi Bassowi. Grają tu bowiem członkowie Camelowej rodziny - sam Andrew Latimer oraz były perkusista zespołu, także kiedyś współpracujący z Bassem, Dave Stewart.
Jednak nie to co powyżej jest kluczowe, lecz muzyka. A ta, wszystkich tych, którzy znają ostatni album artysty, wydany w 2003 roku In The Meantime, nie powinna zaskoczyć. Nie jest to bowiem krążek pełen rozmachu i wręcz progresywnego zacięcia, jak bardzo udany An Outcast Of The Islands, lecz stonowana, nastrojowa, dosyć ascetyczna niekiedy płyta, idealnie oddająca miejsce, w którym była nagrywana, a i obecny stan ducha twórcy. Ten zresztą podkreślają teksty i dosyć wymowne… okładkowe zdjęcie.
Na At Wild End znajdziemy dwanaście, zazwyczaj niespiesznych tematów zaaranżowanych głównie na gitarę akustyczną, delikatnie brzmiące instrumenty klawiszowe, pianino, organy, ale też na przykład na walijską harfę, węgierski gwizdek, akordeon, bądź na takie egzotyczności, jak kaval i cifteteli. Kilka z nich naprawdę może urzekać swoim klimatem i ciekawą melodyką. Jak inaugurujący całość Return To Earth zadedykowany niedawno zmarłemu muzykowi Camela Guy LeBlancowi albo rozpoczęty szantowo Walking To Santiago. Ujmująco prezentuje się nastrojowa balladka If I Could Stay otworzona charakterystycznym basem Colina, snująca się w rytmie „szczotkowania” Stewarta i mająca ładny temat zaśpiewany na dwa głosy przez Bassa i Lisę Jen Brown. Wyjątkowo też kończy się ten album. Up At Sheep’s Bleat ma śliczny motyw pianina zagrany przez Kim Burton, a zamykający płytę, najdłuższy w zestawie At Wild End, solowy gitarowy popis Andy’ego Latimera z tą jedyną, charakterystyczną barwą. Są tu też i kompozycje nieco odmienne, urozmaicające całość, jak mający coś z rhytm’n’bluesa Waiting For Someone, bluesrockowy Darkness On Leather Lake, bądź wreszcie etniczny, utrzymany w stylu world music, instrumentalny drobiazg Bubuka Bridge.
Bardzo przyjemny album. Może nie na miarę An Outcast of the Islands, ale… ma to „coś”. Ech, gdybym wybrał się do Snowdonii, z pewnością zabrałbym go ze sobą.