Jakiś rok temu z okładem ciepło wyrażałem się o debiutanckim albumie Ice Machine, bo i faktycznie płyta przypadła mi wyjątkowo do gustu. Chwytliwe połączenie synth-popu, odrobiny new-romantic, ambitniejszej muzyki tanecznej zaowocowała wtórną do bólu, ale przyjemną dla ucha mieszanką. Hotel to drugi album tej grupy. Zasadniczo rzecz biorąc jest on wtórny... nawet wobec debiutu.
Ice Machine zaczynali jako cover-band Depeche Mode i niestety to słychać w każdej nucie na tej płycie. W zasadzie gdyby nie to, że wokalista nie stara się naśladować Gahana, to byłby to nieomal produkt soundalikes play the music of.... I to trochę przeszkadza, niestety. Bo owszem, na debiucie mozna było wybaczyć zrzynki (i to żywcem) z Depeszów czy chwilami Talk Talk, ale na drugim albumie to jednak wypadałoby się trochę rozwinąć.... Bo największą wadą Ice Machine jest absolutny brak nawet zrębów własnego stylu. No chyba, że za styl uznamy niewolnicze trzymanie się patentów wypracowanych przez Depeche Mode na Violatorze, Songs Of Faith & Devotion czy Ultra. Bo to są dokładnie te brzmienia, dokładnie te rytmy, dokładnie ten sposób komponowania. Fajnie, jest to kopia miejscami niemal fotograficzna w swej dokładności, ale psiakrew - gdybym chciał posłuchać Depeche Mode, to kupiłbym płytę Depeche Mode! Kupując Hotel miałem nadzieję posłuchać Ice Machine i się zawiodłem.
Żeby było śmieszniej, to wcale nie jest taka zła płyta. Naprawdę przyjemnie się tego materiału słucha, tworzy takie miłe, niezobowiązujące tło. Idealne do wieczoru przy świecach, sprawdzi się też na imprezie w stylu eighties. Ba, nawet do kochania się też się ta płyta znakomicie nadaje. Tylko czy na pewno zespół tworząc te kompozycje miał szczery zamiar stworzenia dźwiękowej tapety? Jeśli tak, to gratulacje szczere. Jeśli nie, to wybaczcie, ale właśnie to wam wyszło. Te jedenaście kompozycji (no, dziesięć, bo jedna się powtarza) wpada jednym uchem i wypada drugim. Dlaczego? Dlatego, że nie ma tu żadnego haczyka na słuchacza. To produkt. Idealny, gładki, ładnie opakowany produkt i nic poza tym. Homogeniczny. Plastikowy. Kserokopia gwiazdy światowego formatu. I niestety nic, kompletnie nic poza tym. Szkoda, bo ja naprawdę, po udanym debiucie, liczyłem, że Ice Machine zapełni na polskim rynku pewną lukę. Bo brakuje nam takiego dobrego syntezatorowego popu zanurzonego w latach 80, ale brzmiącego nowocześnie. Jest nadzieja, że trzeci album będzie miał choć zalążki oryginalności. Przydałoby się - grupa istnieje coś koło 8-9 lat. A ileż można kserować Depeche Mode, szanowni państwo?
PS. Celowo ani słowa o tekstach. Tak potwornej grafomanii nie powstydziłby się Rubik z Wiśniewskim do spółki. Ani żadna z polskich gwiazdeczek pop z Mandaryną i Kasią Cerekwicką na czele. ŻE-NA-DA. Za teksty ocena oczko niżej.