Przeglądając niedawno recenzje zamieszczone w serwisie zauważyłam, że do dzisiejszego dnia nie znalazła się w nim recenzja, moim zdaniem kamienia milowego progresywnego metalu, którym jest niewątpliwie album Images & Words Teatru Marzeń. Nie będę analizować, czemu nikt tego albumu nie opisał (a może opisał, a recenzję po prostu wcięło?).
Zapoznanie się z twórczością Dream Theater było dla mnie kulturowym i muzycznym szokiem. Zadałam sobie ostatnio pytanie: od ilu lat słucham Dream Theater? Krótkie działanie matematyczne 30-16 = 14. Słownie: słucham Dream Theater od czternastu lat. Napisałam kiedyś (odnośnie Train of Thought), że to najdłuższy związek, w którym trwam. To prawda: zmieniają się mężczyźni wokół mnie, a to „cholerstwo” nadal jest przy mnie.
A wydawać by się mogło, że w muzyce zostało już wszystko powiedziane. Początek lat 90-tych to ciekawy muzyczny okres – czas zmian i przewartościowania wartości. Do lamusa trafili przedstawiciele radosnego pudel-metalu spod znaku suszarki i lakieru do włosów, swoje bardzo dłuuugie pięć minut miała Metallica, w muzyczny niebyt odeszło Guns `N` Roses, na oczach całego muzycznego świata rozgrywał się dramat Kurta Cobaina. Muzyczna telewizja kształtowała gusta i guściki fanów.
I nagle bach. Dream Theater. Jakby zupełnie od przysłowiowej „czapy”. Nie zamierzam w tej recenzji pisać o historycznych i formalnych uwarunkowaniach kształtowania się gatunku muzycznej twórczości, którym jest progresywny metal. Nie wiem czy to Rush, Queensryche, Sieges Even czy Fates Warning byli pierwsi. Nie znam się na tym. Te dywagacje zostawiam historykom i mądrzejszym od siebie znawcom. Historię Dream Theater w skrócie też wam podaruję. Nie będę się rozpisywać, jak to młodzi chłopcy z Berklee College of Music w Bostonie zaczęli grać sobie w kanciapie, długo szukali wokalisty, nagrali debiutancki album, poprztykali się ze znacznie starszym Charliem Dominicim, znów szukali wokalisty (i wyrywali włosy z głowy), a z krainy klonowego liścia niejaki James LaBrie przysłał im swoją taśmę. I stało się.
Szczerze mówiąc, nie wiem, co w tej recenzji napisać. Naprawdę. Jestem prostą dziewczyną, nie mam w sobie muzycznej wrażliwości i duszy analityka, nie potrafię rozkładać muzyki na czynniki pierwsze. Nie po raz pierwszy czuję się bezradna. O jakże bym chciała zanalizować ten album pod kątem formalnym, muzycznym, artykulacyjnym. Nie potrafię.
Wspomniałam w „zagajeniu” do recenzji, że MTV kształtowało (i nadal kształtuje) muzyczne nawyki młodzieży. Nie można zapomnieć, że do upowszechnienia muzyki Dream Theater przyczyniła się poniekąd muzyczna telewizja. Dzięki MTV grupa mogła również zaprezentować się szerszej publiczności. Utwory
Pull Me Under,
Another Day oraz
Take The Time (ku rozpaczy fanów przykrojony do kształtu 4-minutowego TV-friendly koszmarka) emitowane były nawet w godzinach największej oglądalności. Był to wobec realiów rynku muzycznego, niechętnego takiej muzyce, ogromny sukces. Co więcej
„Images & Words” wywindowała zespół na szczyty popularności (jak wspomniał kiedyś w wywiadzie Kevin Moore zupełnie byli nieprzygotowani na histeryczne reakcje japońskich fanów). Ciągnąc wątek „sprzedażowy” dodam tylko, że w USA album osiągnął status złotej, a w Japonii platynowej płyty, a utwór
Pull Me Under odniósł największy komercyjny sukces ze wszystkich utworów Dream Theater, osiągając 10 pozycję na liście singli amerykańskiego magazynu muzycznego
Billboard.
Co można napisać o dźwiękach, które znamy na pamięć? 8 utworów, ponad 50 minut muzyki. Ponadczasowej MUZYKI. Wszystkie zamieszczone na albumie utwory przepełnione są tym, za co fani kochają Dream Theater. Nie znajdziemy na Images & Words zbędnych nut, kompozytorskich banałów, muzycznej waty. Perfekcyjnie i klasą zaaranżowane zostały poszczególne utwory. Płyta - zjawisko. Każdy z utworów posiada niepowtarzalny, ten swoisty klimat. Nie powiedziałabym, że Images & Words jest klasycznym koncept-albumem, ale wszystkie utwory znakomicie pasują do siebie, to świetny konglomerat słów i bardzo obrazowej muzyki. A przecież powinno być tak: zwrotka- refren- zwrotka- solo-coda (lub Da capo al Fine). A nie jest. Nie jest tak przewidywalnie. Gdzieś „plątają” i przenikają się nam zagubione wcześnie muzyczne motywy, następują zapętlenia. Harmonicznie też jest tak jakoś inaczej. Jakiś jazz, fusion? I to wszystko podlane metallicowym sosem? Do tego zwalająca z nóg wirtuozeria. I głos Jamesa LaBrie. Przyszedł na gotowe, do procesu komponowania się nie mieszał. Zaśpiewał według mnie najlepiej w swojej karierze. Uwielbiam ten album, za każdy nagrany dźwięk, za cudowną klasyczną gitarę w 5 minucie i 31 sekundzie Learning to Live, za przepiękne i jedyne w swoim rodzaju klawiszowe pejzaże Kevina (oj podryfował nam Kevin w zupełnie inne klimaty), wspaniałe dzwoneczki sań we wstępie do Metropolis Part.1, za lekko kiczowate Another Day z cudownym solem bardzo floydowskiego saksofonu. Uwielbiam ten album za świetne tańce-łamańce w Take The Time (zwane przeze mnie żartobliwie Train The Trainers) i niesamowite flażolety w Under The Glass Moon, i zniewalającą perełkę, jaką niewątpliwie jest Wait For Sleep.
Dla wielu z nas "Images & Words" jest najlepszym albumem Dream Theaer. Stał się kanonem gatunku. Po kilkunastu latach nadal słucham tych dźwięków z wypiekami na twarzy. Mimo, że od czasu wydania albumu minęło wiele lat uczucie „mrowienia” nadal mnie nie opuszcza. Gdziekolwiek jestem, ten album jest ze mną. Petrucci i spółka zdeklasowali, wręcz znokautowali progmetalową konkurencję, zostawiając ją daleko w tyle. Poprzeczka zawieszona przez DT przez dłuższy okres czasu była nie do pokonania dla innych (czasami również dla samego zespołu). Jednocześnie Images & Words przyczyniło się do rozwoju gatunku, a także spowodowało powstanie setek epigonów/klonów DT na całym świecie (a to już inna para kaloszy;-).
Jeśli ktoś dopiero zaczyna przygodę z Dream Theater, to trudno mu polecić inny album. Wstyd nie znać!! Jazda obowiązkowa!!!