Tak zwany kontekst:
Po długim namyśle stwierdziłam, że podejmę się wyzwania, jakim jest napisanie recenzji najnowszego wydawnictwa Teatru Marzeń. Dlaczego wyzwania? Trochę się boję reakcji DT-Maniaków, wg których Lothien bredzi na temat bogów progresywnego metalu. Wielokrotnie dawano mi do zrozumienia, że o „boskim” zespole nie powinnam pisać, wypowiadać się, no i najlepiej nie słuchać. Przecież, jako niewiasta (w dodatku prosta) nie zrozumiem tych wszystkich niuansów, szczegółów, tej maestrii wykonawczej, no i tradycyjnie mogę mieć wyimaginowany uraz do wokalnych popisów Jamesa LaBrie ;)
Siłą każdego profesjonalnego zespołu są koncerty. Przypadek Dream Theater jest dość specyficzny. Pomimo, że wchodzący w skład zespołu muzycy są technicznymi wirtuozami, nie można powiedzieć, że podczas koncertów z ”takiej to, a takiej” trasy muzycy zespołu oferują taki sam „produkt” i taką samą „jakość wykonania” (wybaczcie moje „ISO-wskie” skrzywienie). Zdarza im się zagrać koncerty genialne, świetne, przeciętne i bardzo słabe.
A fani przecież oczekują „produktu” na najwyższym poziomie. Jakże często byłam rozczarowana poziomem i otrzymaną jakością. (powody niezadowolenia są zresztą różne: kiepskie nagłośnienie, słaba dyspozycja). Dokumentujące trasy wydawnictwa koncertowe również prezentują się dość hm...różnie (niestety w większości przypadków przeciętnie). No w końcu ileż można wydawać albumów koncertowych? Ilość nie zawsze przekłada się na jakość! O drenażu kieszeni wiernego fana nie wspomnę ;)
Z niecierpliwością i z lekką obawą włożyłam do odtwarzacza najnowsze wydawnictwo koncertowe Dream Theater.
Dysk 1 – Koncert
Jak doskonale wiecie, koncert podzielony jest na dwie odrębne części.
Pierwsza (nazwę ją „karierą DT w przekroju”) to godzinna prezentacja historii zespołu, od głębokiej prehistorii zespołu Majesty (Another Won), do najnowszego dzieła Dream Theater czyli Octavarium (I walk Beside You, The Root Of All Evil). Z przepastnego cylindra panowie wyciągali kolejne muzyczne niespodzianki. Największym zaskoczeniem dla mnie było wykonanie Raise The Knife – odrzutu z sesji Falling Into Infinity. Szkoda, że ten utwór nie znalazł się na wydanym w 1997 roku albumie zespołu (cóż wytwórnia wymagała „przebojów”). Pięknie się rozwija, ma kapitalną dynamikę, jest świetnym kawałkiem koncertowym. Tekst tego utworu można interpretować jako odpowiedź zespołu na odejście Kevina Moore’a. Moim zdaniem nie ma sensu opisywania każdego wykonanego w tej części utworu – po prostu obejrzyjcie lub posłuchajcie (zresztą znamy te utwory na pamięć). No dobrze przyznam się, popłakałam się podczas The Spirit Carries On, zresztą fenomenalnie zaśpiewanym przez Jamesa LaBrie. Jak tu się nie wzruszyc przy jakże znamiennych słowach:
If I die tomorrow, I`d be allright
Because I believe
That after we`re gone, The spirit carries on
Udzielił mi się nastrój i atmosfera. Tylko ta publiczność jakaś taka nijaka. Fani niby się drą, niby klaszczą i śpiewają, ale jakoś tak blado wypadają na tle zespołu. Może sympatycy Teatru Marzeń podeszli z „nabożeństwem” do jubileuszowego koncertu zespołu, w szacownym miejscu, jakim jest bez wątpienia Radio City Music Hall w Nowym Jorku.
Część druga koncertu (nazwę ją „wieczorem w filharmonii”) to ciekawe i frapujące spojrzenie na utwory Dream Theater znad dyrygenckiego pulpitu. Wydawać by się mogło, że formuła koncertu na „grupę rockową i orkiestrę” jest trochę wyświechtana i podobnie, jak to było w latach 90-tych ubiegłego stulecia z koncertami „bez prądu”, jest znakiem pewnej muzycznej mody. Przyznam się, że obawiam się takich prób połączenia „wody i ognia”. Przynoszą one często efekt odwrotny od założeń (Np.: kiczowate i bez wyrazu S&M Metallici). Przyznam się z ręką na sercu, że chociaż utwory „drimów” posiadają wielki „klasyczny” potencjał, formuła „dopowiedzenia” opowieści muzycznej przy pomocy „żywej” orkiestracji wzbogaciła przekaz. Może z początku filharmonicy są nieco onieśmieleni, grają trochę nierówno i zdarzają im się artykulacyjne wpadki, ale jako całość orkiestra jest jak najbardziej do zaakceptowania. Dyrygent dobrze prowadzi orkiestrę – nie jest to może dyrygent klasy Kazimierza Korda, ale James Sharifi panuje nad orkiestrą i co najważniejsze, nie boi się zespołu! Kapitalnie wypadła suita 6 Degrees of Inner Turbulence - utwór o wybitnie orkiestrowej proweniencji. Dalej jest jeszcze lepiej i co to ukrywać monumentalnie. Znakomite, patriotyczne Sacrified Sons no i opus magnum koncertu: Octavarium. Świetne intro, zagrane przez Jordana Rudessa na continuum fingerboard, znakomite sola Petrucciego, kapitalna gra sekcji rytmicznej (nie będę pisać, jak znakomitymi instrumentalistami są muzycy DT) i wręcz genialny wokal Jamesa. Po prostu odjazd, muzyczny orgazm czy jak to nazwiecie. A na bis Metropolis pt. 1. I tylko żal, że ten koncert już się kończy. Kurtyna opada, a ja siedzę oniemiała z wrażenia. To był „ten” dzień i „ta” chwila, „to” miejsce i „te” fluidy. Nie mogę tym razem przyczepić się do wokalnej dyspozycji Jamesa. Śpiewa na Score znakomicie! Nie wnikam, czy materiał został poprawiony w studio. Może i tak było, ale nieważne. Podobnie wspaniale prezentuje się cały zespół! Można komplementować wszystkich! Dla mnie cichym bohaterem koncertu stał się Jordan „Magic” Rudess. Nie przepadałam za tym panem, po obejrzeniu SCORE kłaniam się w pas i odszczekuję wszelkie kalumnie rzucane na tego pana ;). Najważniejsze, że podczas oglądania poczułam mrowienie na plecach, czego w przypadku koncertowych wydawnictw Dream Theater dawno nie doświadczyłam.
Słów parę o technicznych aspektach koncertu: znakomity obraz i dźwięk (zwłaszcza w formacie 5.1), świetna, dynamiczna praca kamerzystów, którzy nie przeszkadzają, robią swoje. Absolutny standard nowoczesnej produkcji koncertowej, można powiedzieć, że to „realizacyjny wzorzec koncertowy z Sevres”, materiał szkoleniowy dla przyszłych pokoleń.
Dysk drugi – dodatki
Dodatki, jak to dodatki. Historia zespołu podana w fajny, interesujący sposób. Oj, jakże długą drogę przeszedł zespół (od quasi amatorskich poczynań do statusu gwiazdy rocka). Są zabawne filmiki animowane, wykorzystywane podczas Octavarium Tour. Mamy, a jakże trzy bonusowe utwory z różnych tras koncertowych zespołu. I tu mała łyżka dziegciu w tej wielkiej beczce miodu. To bardzo nierówne wykonania koncertowe. Nijakie wykonanie The Great Debate z Bukaresztu, skontrastowane jest ze znakomitym, porywająco wykonanym Honor Thy Father z Chicago i niezłym wykonaniem Another Day z Tokio (uwaga z Kevinem!).
Podsumowanie:
W moim prywatnym rankingu SCORE jest jednym z najlepszych wydawnictw koncertowych w historii rocka. Na mojej półeczce zajmuje miejsce honorowe. Każdy miłośnik muzyki rockowej powinien się obowiązkowo z tym wydawnictwem zapoznać. Polecam każdemu! Warto SCORE przedawkować! Nie boli i jest przyjazne dla zdrowia.