Czarna folia, na niej nalepka z dwiema dłońmi robotów - w uścisku. Pod folią okładka. Dwóch ściskających sobie ręce facetów w garniturach. Ten po prawej płonie jak pochodnia. I jeszcze wkładka chroniaca samą płytę, z nadrukowanymi tekstami utworów, z dwoma ładnymi zdjęciami. I jeszcze pocztówka. Tak wygląda od strony edytorskiej następca "Ciemnej Strony Księżyca". Bodajże najtrudniejszej do nagrania płyty Pink Floyd. Bo nie wyobrażam sobie, że łatwo było nagrać coś po albumie, który osiągnął tak kolosalny sukces, który wywindował Pink Floyd do rangi supergwiazd, który przesunął zespół z klubów i hal na wielkie stadiony. Tym większy szacunek mam dla grupy, bo nagrała płytę, która spokojnie się z "The Dark Side" może mierzyć. Nie jest lepsza ani gorsza. Jest od niej zupełnie inna i jest to jej kapitalna zaleta.
Paradoksalnie najsłabsze punkty tego albumu leżą na jego krawędziach. Bo umówmy się - "Shine on you..." miejscami z lekka przynudza. Choć David Gilmour gra tu jak natchniony. Choć tekst wprost odwołuje się do tragedii Syda Baretta. Choć to flojdowski klasyk. A jednak bardziej kręci mnie środek płyty, niż brzegi.
"Welcome to the machine" brzmi jak Kraftwerk, gdyby oczywiście Ralf, Florian i robocia kompania zasmakowali w progrocku. Ten automatyzm, te nieco industrialne pogłosy. Zniekształcony śpiew. "Witaj w maszynie". Nie ma ucieczki. Tak, to znów ponura płyta. Roger Waters powoli zaczął do tego przyzwyczajać fanów grupy. Ale przekazując ważkie treści, pochylając się nad kondycją człowieka, nie można ująć tego w dźwięki a'la Smokie, Osmonds czy nawet T-Rex. Potrzeba tej odrobiny patosu, potrzeba wolniejszych temp, smutku. Ale i cynizmu. Roy Harper gościnnie wciela się w grubą rybę przemysłu muzycznego. "No, dalej, wejdź chłopcze, może cygarko? Daleko zajdziesz, widziałeś już najnowsze notowania? Zespół jest genialny, serio. A, właśnie - który z was to ten cały Pink?". Podobno to ostatnie pytanie często zadawano Floydom na początku ich kariery. Waters pokazał tu dobitnie, że celnie użyta ironia może być absolutnie zabójcza. A potem najsłynniejszy chyba utwór z tej płyty. Gdyby nie ówczesna niechęć grupy do wydawania singli, byłby to naprawdę wielki przebój. Zaczynający się od tego, że ktoś kręci gałką radia szukając odpowiedniej fali. W końcu słuchać, jak ktoś gra na gitarze pierwsze akordy. I padają słowa, które na każdym koncercie potem, czy to Pink Floyd czy to Watersa solo, ludzie śpiewali chórem. "A więc myślisz, że umiesz oddzielić Niebo od Piekła? Błękit nieba od bólu? A zieleń traw od chłodu stalowej szyny?". Piekna to ballada, pozornie tylko o tęsknocie. W gruncie rzeczy to spojrzenie za siebie, na te wszystkie rzeczy, ktore utraciliśmy w życiu. To piosenka o żalu. O niespełnionych szansach. O tym, że drugiego razu już nie będzie. Cholernie dołująca, ale potrzebna. Oczyszczająca. I nawet ten pieprzony "Shine on you crazy diamond part 2" po niej nie brzmi tak nudziarsko, jak powinien. Ba, brzmi tak bardzo na miejscu. Choć przecież początek i koniec tej płyty... wiecie.
Dużo się o tej płycie mówi niedobrego. Że za słodka, za gładka. Że nie dorównuje "Dark Side". Że to ogrywanie sprawdzonych patentów. Dużo złego i kompletnie niesłuszne są to opinie. To ogromnie wpływowy album. Już w latach 70 pojawiły się zespoły czerpiące z wypracowanych tu brzmień. I to tak różne, jak Eloy i Tangerine Dream (posłuchajcie "Cyclone"!). A potem, już w latach 90, pewien angielski zespół nagrał płytę "The Sky Moves Sideways". Tak, arcydzieła Porcupine Tree na pewno nie byłoby bez płyty "Wish You Were Here". A jeśli by było, to na pewno nie w takiej postaci, jaką znamy i kochamy. Nawet jeśli Steven Wilson twierdzi dziś, że to słaby album.