Karmazynowy Król – cóż można rzec… Ciężko pisać o zespole, o którym powiedziano już niemal wszystko. O zespole, który jest chyba najbardziej wpływowym i nadającym bieg kole historii muzyki rockowej. Inspirującym bezustannie niezliczonych wykonawców od innych wiekowych kapel progresywnych począwszy, poprzez dzisiejszych naśladowców (Anekdoten, Discipline, Anglagard) na Toolu, Nain Inch Nails, Voivodzie i Nirvanie skończywszy. Ciężko pisać o Robercie Frippie - człowieku scalającym przez długie lata karmazynową orkiestrę, powołującym ją do wspaniałego życia, po to by jednym kaprysem znowu ją pogrzebać. O człowieku, dzięki któremu zespół miał tak wiele oblicz wstępujących na szczyty piedestałów rockowego panteonu po to by w chwale i glorii znowu lec w gruzach pozostawiając po sobie genialną muzykę. Muzykę, która roztacza wokół słuchaczy przepełnione magią odbicie realnego świata w karmazynowym lustrze, pełne tajemniczości, niedopowiedzeń, czasem uduchowienia a czasem szaleństwa. Przywołujące wzniosłe emocje, pochwałę tworzenia, epickie uniesienia. Ale także destrukcję, chaos, namacalny lęk, przerażenie, poczucie zagrożenia i osamotnienia. Ciężko zmierzyć się z potęga Karmazynowego Króla, przy którym jest się jeno marnym pyłem…
Dlaczego właśnie „Red” uważam za największą obok genialnego debiutu płytę Króla? Trudne to pytanie i jako odpowiedź potrafię jedynie umieścić w odtwarzaczu krążek i zatopić się w muzyce. Z czarnej okładki spoglądają na mnie trzej muzycy. Tajemniczo uśmiechnięty śpiewający basista John Wetton, posągowo kamienny Bill Bruford oraz świdrujący przenikliwym spojrzeniem Mistrz – Robert Fripp. Twarze zatopione w chciwie osłaniającym sporą ich część nieprzeniknionym cieniu. Zatopione w bezgwiezdnej ciemności i biblijnym mroku. W tym momencie z ciemności zaczynają dobiegać pierwsze dźwięki tytułowego utworu „Red”. Wejście gitarowe oszołamia niczym zapowiedź nieuchronnego. To zupełne inne przesłanie muzyczne niż wiele słynnych akordów. Nienazwane. Nieodwracalne. Przytłaczające. Jeszcze zanim wygaśnie zaczyna się motyw przewodni utworu – porażający, gitarowy zgrzytliwy riff. Tracący o hałas i przygnębiający, a jednak piękny niczym zimowa noc w swym ponurym majestacie. Gdy już wydawałoby się, że nie może nastąpić nic bardziej przytłaczającego utwór niespodziewanie zwalnia po to by miażdżące niczym walec smyczkowe partie basowe jeszcze spotęgowały porażające uczucie zagrożenia. Zamykający całość riff początkowy dopełnia ponurego dzieła. Teraz wiemy, że możemy się spodziewać wszystkiego. A Król przeistacza się teraz w Upadłego Anioła. „Fallen Angel” zaczyna się niczym piękna, lekko nostalgiczna ballada. Lecz jeszcze nie zdążymy przywyknąć do delikatnych muśnięć grającego w tle oboju, rozlegają się niepokojące dźwięki gitary i utwór kumuluje się w zmiatający słuchacza, rozdzierający refren. Wszystko powoli się uspokaja niczym odchodzący sztorm, po to by znowuż powrócić. Sugestywny głos Wettona opowiada nam o upadku ludzi gnieżdżących się jak owady w wielkich miastach, osamotnionych, szarpiących się, gotowych oddać życie za dziesięciocentówkę.
„Zaśnieżone ulice zimowego Nowego Jorku splamione krwią tych wszystkich, którzy pobłądzili. Zemdlony, zmęczony, dziki i niegodny. Bóg jeden wie jak długo jeszcze…”
Krwawiąca każdym riffem gitara Frippa dogasa niczym światła wielkiego miasta-molocha… Kolejny raz powraca do nas czerwień. Kolejny raz w odcieniu bardzo mrocznym. „One More Red Nightmare” otwiera typowo crimsonowski, rzeknę nawet typowo „red’owy” riff. Śpiew Wettona, o dziwo, jest tu weselszy niż w poprzednim utworze. Lecz sprawy, które porusza już nie są tak wesołe. Przemijające w jednej chwili ludzkie marzenia, kruchość żywota, niemożliwość ucieczki przed nieuchronnością losu, stałe i wszędobylskie zagrożenie, tytułowy krwawy koszmar podnoszący zewsząd swą złowrogą i nienasyconą ludzkim nieszczęściem paszczę.
„Pot spływał strugami z mej szyi, obracającej się wraz ze mną, gdy usłyszałem me wrzeszczące szczęście. Me ułaskawienie było załatwione, choć marzenia legły w gruzach. Me myśli brutalnie przebudziły się, bezpieczne i klarowne, (…) gdy wtem me uszy roztrzaskał jeszcze jeden krwawy koszmar”
Przygnębiającego przesłania tych słów nie zmyją już wspaniałe i dające nieco odetchnąć partie instrumentalne z niezapomnianymi przeplatającymi się solówkami saksofonu i gitary w drugiej części utworu, spokojnie mogące rywalizować z takim „Firth Of Fifth” Genesis. Wtem wszystko urywa się i zaczyna się ośmiominutowy „Providence”. Koncertowa improwizacja, w której atmosfera przytłoczenia narasta od przejmujących dźwięków skrzypiec, poprzez wariacje sekcji rytmicznej, skończywszy na zgrzytliwym chaosie. Wszak chaos to podstawowe narzędzie rządów Karmazynowego Króla. A wszechwładne panowanie nad nim to Jego domena i uciecha. Z popiołów dogasającego utworu wyłania się 12-minutowy „Starless”… Nie skłamię, gdy rzeknę ze jest to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie nagrano. Najpiękniejszych i najbardziej porażających zarazem. Król karmi nas z początku przejmującymi do szpiku kości swym smutkiem dźwiękami powoli rozwijającego się motywu przewodniego. Wetton obdarza nas niesamowitą dawką melancholii wylewając z siebie najsmutniejsze wersy, jakie dane mi było słyszeć.
„Odwieczny mój miłosierny przyjaciel obdarza mnie okrutnym grymasem uśmiechu. Uśmiechu niosącego mi bezdenną pustkę, bezgwiezdną ciemność i biblijny mrok”
Wierzcie mi, przy tym utworze słuchaczowi o najbardziej nawet kamiennym sercu i chłodny usposobieniu popłyną łzy. A muzyka nagle się urywa pozostawiając nam jedną z najbardziej frapujących partii basu, jakie nagrano. Basu, który z minuty na minutę narasta współgrając z wiercącą w tle gitarą Frippa oraz dołączającymi instrumentami perkusyjnymi. Słuchając tego w ciemności nie można wyzwolić się z przytłaczającego wrażenia, iż oto nadciąga coś przerażającego. Zgrzytliwe instrumentarium osiąga miażdżące apogeum i zatapia się w chaosie niemal jazzowych wariacji. A wszystko po to by w finale powrócić z motywem rozpoczynającym suite, z tym że zagranym z takim kopem i wgniatającym w ziemie brzmieniem basu że dosłownie brak tchu. Muzyczna ekstaza, ciary po plecach i… zapada cisza… a ja słyszę w ciemności mój oddech. Właśnie dane mi było obcować z absolutem…
Muzyczny warsztat instrumentalistów pominę pokornym milczeniem. Zarówno Fripp jak i reszta „załogi King Crimson z lat 1972-75 to geniusze. Warto jednak zwrócić uwagę na takie instrumenty jak epizodyczny obój Robina Millera, smyczki Davida Crossa, czy wszędobylskie saksofony Mela Collinsa i Iana McDonalda, które wespół z podstawowymi instrumentami tworzą ów wspaniały niepowtarzalny klimat płyty.
Płyta jako trzecia z kolei (po „Lark’s Tongues In Aspic” i „Starless And Bible Black”) została nagrana przez chyba najbardziej wartościowy skład King Crimson. Była apogeum i ukoronowaniem okresu działalności z Wettonem na wokalu. Warto dodać, iż „Red” to chyba najprzystępniejsza płyta King Crimson, zespołu który z natury jest trudno przystępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Została świetnie przyjęta przez ówczesny świat muzyczny. O dziwo jednak nie poparta wielką trasą koncertową, gdyż już w przeddzień wydania „Red” Fripp ogłosił rozwiązanie zespołu. Szkoda… A może nie… Gdyby Crimsoni ruszyli po tej płycie w tournee zdobyliby z pewnością pozycje, jaką miało wtedy Pink Floyd czy Genesis – pozycję absolutnej gwiazdy rocka. Fripp jednak wolał pozostawać w karmazynowym cieniu… Może to i dobrze… Nigdy nie narzucał się masowej publiczności. Z głębi swego karmazynowego królestwa pociągał za muzyczne sznurki powodując więcej fermentu niż „wielcy” będący na rozkładówkach muzycznych czasopism. I tym bardziej należy mu się szacunek za tą genialną płytę. Za to, że stworzył dzieło, które obok naprawdę niewielu krążków w historii muzyki rockowej wyznacza do dziś poziom, nie tylko progresywnego, grania (zważywszy na muzyków z bardzo różnych kręgów przyznających się do inspiracji „Red”). Z czasem, co prawda w ustach profanów pojawiały się bluźniercze opinie, iż płyta ta jest przereklamowana i nie warta tak wielkiego aplauzu. Każda chwila obcowania z geniuszem zawartym w tych niespełna 40-stu minutach muzyki zadaje kłam tym poglądom. Ścisła czołówka muzyki rockowej i nie tylko... Ścisła czołówka sztuki XX wieku… Ponadczasowe arcydzieło… Na kolana...
PS. Gwiazdek nie będzie, gdyż żadna skala nie odda geniuszu tej płyty. A poza tym jest tu wszak bezgwiezdna ciemność i biblijny mrok…