Są takie płyty, które sprawiają, że krwawisz z tysiąca drobniutkich ranek przeistaczających swą wielokrotność małego bólu w jeden wielki paroksyzm cierpienia. Są płyty, których zawartość mentalnie uwiera na podobieństwo umieszczonego gdzieś głęboko w trzewiach kolczastego wyrostka, który przy każdym ruchu wbija się w otaczające go tkanki nie pozwalając o nim zapomnieć ni na chwilę. Płyty rozmiękczające fizyczne ciało tak, że oblekająca go skóra odpada płatami, po to by wypłynąć pod drzwiami do przedpokoju. Albumy odzierające nas ze wszystkich zbędnych i niezbędnych masek ujawniając palący wstydliwy rdzeń, obleśnie wijący się na tle tego co zostało z chroniącej przed chropowatym światem tarczy. Turpistyczne wytwory ludzkiego wykolejenia zalewające nas lawiną najpodlejszych uczuć tak irracjonalnych, że nie czujemy czy jest to fala zimna czy gorąca, dobra czy zła, suchości czy wilgoci. Mroczne kreacje próbujące przekrzyczeć zbiorczy skowyt tysiąca gardeł eksplodujący na podobieństwo apokaliptycznej Guerniki z obrazu Pabla Picassa. Niewygodne dla zmysłów fluidy jątrzące się ciurkiem soli sypiącej się w otwarte rany ludzkiego umysłu. Płyty, które wznoszą posępne ołtarze, na których masochistycznie poddajemy się plugawym ceremoniom, obłąkańczym rytuałom, prymitywnym plemiennym praktykom. Płyty, które warto znać. Choćby po to by móc ich unikać. Lub wpaść całym sobą w ich bezdenną otchłań.
"Jestem niczym
Jestem nikim
Przybliż się do mych ust
Przybliż się do mego języka"
Nie da się odkryć Ameryki po dwakroć. Podobnie jak z przysłowiowym prochem. No nie da się. I już. Ale tylko pozornie. Gdyż są chlubne wyjątki potwierdzające ową regułę. Jednym z nich jest lider post punkowej (czy jak ich tam zwał) kapeli Swans Michael Gira, który to w latach 80-tych stanowił ścisłą awangardę muzyki alternatywnej, eksplorując obszary nie tknięte dotychczas muzyczną ludzką stopą i dając podwaliny pod najbardziej zakręcone podgatunki rocka, choćby żeby dużo nie szukać pod post-rock, sludge-metal i wszelakie psycho-ambienty. Gnany przez odmęty rockowej historii różnorakimi wiatrami muzyk zawiesił działalność kapeli w drugiej połowie lat 90-tych, po ty tylko by po kilkunastu latach ze dwojoną mocą powrócić na scenę. I na starość odkryć w sobie bestię. Bestię, która wyrzygała z siebie potok bezlitosnych dźwięków, będących karmą dla najczarniejszych zakamarków ludzkiego umysłu. Tak czarnych, że w najmroczniejszych snach ciężko przypuszczać że takowe istnieją, nieprzerwanie sącząc trujący jad i dławiąc życiodajne siły pompujące fizyczne ciało. Bestię, która od tego czasu z szokującą częstotliwością wypluwa z siebie dwugodzinne muzyczne monumenty, z których najbardziej porażające są Seer z 2012 i To Be Kind z 2014 roku. Dojrzałość niejedno ma imię, lecz w przypadku naszego Michaela objawiła się niesamowicie twórczą eksplozją łączącą całą spuściznę starych Swansów z tym co wykiełkowało na stworzonym przez nich przed dekadami żyznym podłożu. Paradoksalnie zespół, który zainspirował i tchnął życie w cały nurt post-rocka czy sludge-metalu, dziś sam czerpie z dokonań kapel z tych kręgów. Koło się domknęło. Apokaliptyczna orkiestra gra dziś nową muzykę. Choć jakże klasycznie "łabędziową" zarazem...
"Jestem twą dziewczyną
Jestem twym synem
Przyjdź do mego domu
Przyjdź do mych płuc"
Bo tu jest wszystko. No może nie całkiem wszystko. Ale dużo. Dużo dobra. I zła. Muzycznych emocji. Transowych podrygiwań w rytm szamańskich sonat. Crimsonowskiej improwizacyjnej awangardy. Vandergraafowskiego chrapliwego zgrzytu. Barretowsko-floydowej psychodeliczności. Ale takiej wykolejonej, twórczo upośledzonej. Liryczności Boba Dylana czy Jima Morrisona wchodzących trzymając się za ręcę do diabelskiego krematorium i wyjących płonąc przez głośniki kominów. Post-rockowej apokalipsy rodem ze swoich akolitów i następców Godspeed You! Black Emperor, która nabrzmiewa tu w kilkudziesięciominutowych paroksyzmach dźwiękowego szaleństwa. Dęciakowego pandemonium, które na podobieństwo trąb jerychońskich burzy wszystko co stanie na jego drodze zniszczenia, próbując za wszelką cenę przekrzyczeć złowrogie gitarowe sprzęgi, a koniec końców grając z nimi unisono swoją symfonię zagłady. Zwiastujących nadejście czegoś nieuniknionego zgrzytów piekielnego walca przetaczającego się po niewinnych narządach słuchu. Ale nie jest tu w żadnym wypadku brutalnie. O nie ! Zagrożenie ma tu raczej oblicze jakiejś złowrogiej siły, na podobieństwo kingowskiej mgły powoli, lecz nieuchronnie pochłaniającej cały żyjący skazany na nią świat. Żarliwa religijność jaką przesycony jest ten oszalały świat ma postać wiklinowego bałwana, którego Gira napycha najgorszymi ludzkimi koszmarami, podpala muzyczną skrą i syci się dolewając doń kolejne oliwne utwory. Natchnione wrzaski Hallelujah przeplatają się z bluźnierczymi "fuck'ami", lecz jest tu i miejsce na "wolność, równość, braterstwo". Całość ma iście bluesowy wydźwięk, lecz jest to blues wrzucony do zdehumanizowanej maszyny do mielenia mięsa i przyprawiony najohydniejszymi cielesnymi wybroczynami. "The horror. The horror. The horror" szeptane w malignie przez dogasające w agonii usta pułkownika Kurtza. Piękno... Życie... Radość... Nie istnieją... Nie w tym świecie...
"Pierdolenie Pierdolenie Pierdolenie
Twe imię to Pierdolenie
Podążam do domu mego
Alleluja !!!"
Mój drogi czytelniku. Jeśli jesteś młodym, otwartym na świat, radosnym i pełnym życia człowiekiem, który uważa że żyjemy po to by kosztować samych pozytywnych doznań, to w żadnym wypadku nie sięgaj po ten album. Ani najlepiej po nic ze Swansów. Bo ta muzyka połknie Cię, przemieli na drobne lepkie kadłuby i wypluje, pozostawiając trwałe okaleczenie na zmysłach i poczuciu estetyki. Lecz jeśli jakimś cudem dotarłeś do tego miejsca mego tekstu przedzierając się przez pokłady moich spaczonych wynurzeń, to oznacza że choć w minimalnym stopniu dopuszczasz możliwość obcowania z dźwiękowym sado-maso jakim jest ta muzyka i jesteś w stanie poddać się niesionym przez nią ekstatycznym obrzędom, po to by warstwa po warstwie odkrywać swój ból istnienia i eksplorować swoje prawdziwe mroczne ja. I wtedy jest to płyta jak najbardziej dla Ciebie. Sprośnie polecam...