Nareszcie! Z drżącymi rękami otwierałam pudełko z płytą. Puściłam pomimo uszu głosy co niektórych, że „nie warto”. Odczekałam trochę i jestem gotowa do napisania paru słów na temat najnowszego dzieła projektu OSI – FREE.
Minimalizm okładki, lapidarna strona internetowa, cała otoczka podporządkowana głównej idei (OSIDEI?) muzycznego przekazu. To lubię.
Nie ukrywam, że Free to obok najnowszego albumu Tool największe jak do tej pory zaskoczenie muzyczne 2006 (rzecz jasna „in plus”). Nie słucham obecnie zbyt wiele muzyki – z racji mojego braku czasu. Zatem trafia do mnie to co istotne, nowatorskie i z nośnym przekazem. Nie tracę cennego czasu na „wypociny” pogrobowców progresywnego metalu czy też inne odgrzewane, smaczne ale typowe progmetalowe kotlety (strasznie się rozczarowałam nowym Vanden Plas!)
Na drugą odsłonę projektu OSI czekali chyba wszyscy. Co chwila pojawiały się informacje, kto zagra (bądź nie zagra). I w końcu jest! Tym razem w składzie nie pojawił się ani Sean Malone ani Steven Wilson. Jest za to Joey Vera oraz Mike Portnoy. I ta konstelacja albumowi bardzo służy. Zastanawiałam się tylko, jak przebiegał proces nagrywania płyty. Kevin ostatecznie znalazł przystań w Stambule, reszta muzyków przebywa na stałe w Stanach Zjednoczonych. Być może mamy w przypadku Free do czynienia ze swego rodzaju hybrydą. Panowie nie spotkali się przecież w tym składzie ani razu. Nagrywali swe partie oddzielnie. Nie da się zauważyć, że Free to przede wszystkim „muzyczne dziecko” Moore’a. O ile jeszcze na debiucie Jim Matheos grał „pierwsze skrzypce”(a raczej „pierwszą gitarę”), o tyle na Free jego wpływ na zawartość muzyczną, jest moim zdaniem mniejszy.
Sure Will Come. PrzyTOOLnie! Gitarowe riffy porażają ciężkością – jest w tym utworze odrobina szaleństwa i nieprzewidywalności. Pokręcony utwór, w którym słodycz przenika się z obłędem. Zresztą sporo tego TOOLenia jest na albumie (wystarczy posłuchać bonusowego kawałka Osidea 9). Sure Will Come uderza, gryzie elektronicznym bitem, głębokim jak zza grobu basem Very i mistrzowską gitarą Matheosa tnącą jak skalpel – precyzyjnie i skutecznie – do krwi. Należy dodać znakomite partie perkusji Portnoya. Jego „uproszczone” wydawać by się mogło partie bębnów są wartością dodaną. Nie ma zbędnych nut. Precyzja.
Być może negatywne głosy dotyczące Free spowodowane są tym, że tak naprawdę stricte progresywnych utworów na albumie jest może z 5. Reszta to jak mawia mój Przyjaciel – „radosne pluskanie”. W porównaniu do debiutu więcej jest brzmień kojarzących się z Chroma Key niż z Fates Warning chociażby. Go- to typowe brzmienie a’la CK. Delikatna akustyczna gitara i elektroniczne bity oraz głos Kevina. Troszkę elektro-popu, czasami delikatne do nawiązania do New Romantic (Visage). Bardzo wyciszone, prawie post-rockowe brzmienie. Ktoś by powiedział lekko odhumanizowane. Możliwe, ale jest w tej muzyce wiele ciepła. I wiele ciepła jest w glosie Keva. Głosie? W sumie to melorecytacje. Kev „śpiewa” po swojemu. Trochę to może nieporadne, monotonne i „drewniane” ale w kontekście całej zawartości muzycznej pasuje jak ulał do onirycznej, „lejącej”, „płynnej” i halucynogennej atmosfery albumu.
Bigger Wave – bardzo wilsonowskie brzmienie (a jednak). Skojarzenia z Blackfield, aczkolwiek zdecydowanie więcej jest w tym utworze elektroniki. Kapitalny bas, znakomite bębny Portnoya. Once – radosny refren i niepokój w tle (tnące masywne riffy Jima).
Home Was Good – chyba najpiękniejszy utwór na płycie. Analogie do Space Dye-West? Jak najbardziej. Wyciszenie i jednocześnie ciarki na plecach oraz drapanie w gardle. Być może moja opinia zostanie odebrana jako nadinterpretacja, ale melodie zawarte na Free to najlepsze utwory Moore’a od czasów Awake.
Our Town – pierwsze skojarzenie: „Pigs on the wing” – delikatna gitara i beznamiętny PRAWIE Watersowski głos Keva. Piękne zakończenie płyty.
Jak nazwać zdefiniować muzykę OSI? Progressive elektro Rock? Nie wiem! Jedno wiem z pewnością. Obserwuję rozwój kariery Moore’a od dawna. W chwili obecnej jest bardzo daleko od Dream Theater. I niech tak pozostanie!
Mnie się podoba!