ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Coleclough, Jonathan / Bass Communion / Potter, Colin ─  w serwisie ArtRock.pl

Coleclough, Jonathan / Bass Communion / Potter, Colin —

 
wydawnictwo: Burning Shed 2003
 
CD One:
1. Passed [12:53]
2. Yossaria [24:13]
3. Raiser [8:48]
4. Pethidine [27:51]
CD Two:
1. Epidural [73:57]
 
Całkowity czas: 147:48
skład:
Jonathan Coleclough, Bass Communion, Colin Potter - source material & mixes
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,2

Łącznie 5, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
18.09.2004
(Recenzent)

Coleclough, Jonathan / Bass Communion / Potter, Colin —

Na początku liceum rodzice sprawili mi prezent w postaci urządzenia do nauki języków zwanego sita . Składało się ono z czujnika oddechu oraz okularów z wbudowanymi, czerwonymi diodami, które zaświecały się podczas wdechu i gasły wraz z opuszczającym płuca powietrzem. Dzięki zjawisku biofeedbacku miało to wprowadzać organizm w stan głębokiego relaksu , podczas którego obce słówka rzekomo same wpadały do głowy.

Lingwistą nie zostałem - tylko raz udało mi się wejść w ów magiczny stan pół-jawy, pół-snu. Zapamiętałem wszakże to niezwykłe, nieporównywalne z niczym innym uczucie. Wyobraź sobie, że budzisz się zbyt wcześnie rano i spoglądasz na zegar, by z radością skonstatować, że jeszcze nie czas na zrywanie się z łóżka. Na powrót pogrążasz się w śnie, czerpiąc z tego niezmierną przyjemność. Uczucie błogości. Gdyby tenże moment powtórnego opadania w błogi sen rozciągnąć, tak by trwał i trwał, urządzenie sita nie byłoby nikomu potrzebne.

Nie okazało się przydatne i dla mnie, choć z innej przyczyny: młodemu chłopakowi brakowało cierpliwości do tej metody, nie umiał się wystarczająco skupić. Poza tym jednym, niezapomnianym razem, nie udało mi się nigdy więcej wprowadzić w cudowny trans, kiedy mózg gotów jest hurtowo przyjmować obce słówka, a krótki wypoczynek może okazać się bardziej wydajny niż całonocny sen. Urządzenie sprzedałem.

Podobny, choć znacznie bogatszy w doznania stan, osiągnąłem wczorajszej nocy. Nieopatrznie wrzuciłem do odtwarzacza płytę, którą - jak mi się wydawało - poznałem już kilka miesięcy temu. Bez szczególnych zresztą wrażeń. Pierwsze błyskotliwe odkrycie: głupotą było słuchać mistrzów ambientowych drone'ów za dnia! (drone - buczeć, brzęczeć, warkotać, bzyczeń, mówić monotonnie). Jakże mogłem w świetle dziennym, gdy umysł jest zewsząd atakowany wielobarwnymi impulsami wszelkiego rodzaju, zauważyć odległe, ledwie słyszalne głosy ptaków ostrzegające przed niebezpieczną podróżą albo ciche szepty podstępnie do niej zachęcające. Jak w takich warunkach zwrócić uwagę na przytłumione buczenie szalejącego nieopodal wichru. Na podskórny, zdyszany oddech umęczonej...Ziemi. I przerażający odgłos bicia jej serca przypominający plemienne tam-tamy ze świata Conana Barbarzyńcy. Nawet on się obawiał ich śpiewu. Wszystko to ukryte pod warstwą bezkształtnie monotonnych, organowych zbitków trwających wieki akordów.

Noc pozwala na zauważenie takich szczegółów. A wiek uczy cierpliwości. Tak oto odnalazłem się w krainie, której istnienia nigdy nie przypuszczałem. Tak oto zrozumiałem, co mają na myśli piszący o silnie hipnotyzującym działaniu muzyki, o światach, które kreuje. O niepokojącej sile zdolnej nie tylko wpływać na umysł, ale i na cały organizm w sposób bezpośredni. Wyniszczającej i wybawiającej sile. Wspomagacze, wbrew sugestii okładki, nie są potrzebne.


Ciemny tunel, chłodny, nachylony stromo w dół; jego wnętrze lekko zamglone. Im głębiej schodzę po wilgotnych, wyślizganych schodach (mimo ostrzeżeń ptaków), tym mniej przydatny okazuje się zmysł wzroku. Gęstniejący mrok nieomal pozwala się zbierać dłońmi i zawijać wokół nadgarstków. Słaba poświata Księżyca, widocznego jeszcze przez otwór wejścia, ledwie wystarcza, by nie zwalić się po stopniach w nieodgadniętą nicość korytarza. Ręce ślizgają się po mokrych, śliskich ścianach, wyłapują szpary między lodowatymi kamieniami. Tylko słuch pozostaje nadzwyczaj wyostrzony: pomimo oddalania się od powierzchni wicher potężnieje, przerażające odgłosy wzmagają się. Gdzieś po prawej, w środku skały, musi płynąć silny strumień podziemny. Co kilka sekund przez korytarz przewala się basowe dudnienie odległych wstrząsów. Pozostałe dźwięki, a jest ich bez liku, pochodzą chyba z mojego własnego umysłu, bo nie potrafię sobie wyobrazić istoty lub rzeczy, która mogłaby być ich źródłem. Nasze własne wnętrze bywa bardziej przerażające, niż wszystko, co nas otacza.

Kolejny tuzin schodów, coraz mroczniej, ale coraz głośniej: wszechobecne trzaski i wzmagający się grzechot. Tak! - również potrząsanie łańcuchami. Oślizgłe dźwięki przelewają się pod nogami, wokół głowy szaleje wietrzysko, a gdzieś poniżej fabryczne syki. Czy ta droga prowadzi do piekła!? Znów głosy ptaków i bagiennych stworzeń. Ale to tylko złudzenie - wszystko, co żywe, pozostawiłem już za mną. Wszystko, co racjonalne. Z wyjątkiem chłodu majestatycznych murów prowadzących w dół i w dół.

W miejsce zanikających odgłosów powierzchni, wyrastają delikatnie snujące się nici dźwięków oraz przenikające wszystko, łącznie ze mną, basowe dudnienie. Czy to moje serce czy serce Ziemi? Gdzieś między stopami przetoczyło się stadko brzęczących insektów, raczej je wyczułem niż zobaczyłem. Z daleka dobiega przygnębiający stukot odrętwiałej z zimna (a może ze strachu?) cykady. Z każdym kolejnym stopniem dźwięków ubywa, jednak dla wyostrzonych zmysłów to i tak za wiele. Każdy szelest, trzask, wężopodobny grzechot wywołuje paniczne reakcje umysłu. Pogłębione echo przekształca najcichszy szept w potworne dyszenie. Nagle przyspieszenie akcji serca, tętno bijące o błonę bębenkową, czy to głębokie łomotanie pochodzi ode mnie? Gałki oczne szaleją pod powiekami, jakby organizm znalazł się w sennej fazie REM. I tak jak na tym poziomie nocnego wypoczynku, obrazy, które widzę, okazują się nadzwyczaj realne, wyraźne, namacalne.

Coraz gęstsza atmosfera, ani śladu księżycowej poświaty. Pojedyncze dźwięki, wyolbrzymiane przez echo, wywołują bezkształtne, ponure wizje na powierzchni siatkówki. Koniec mrocznego, cmentarnego tunelu musi się zbliżać, nikt nie byłby zdolny tego dłużej wytrzymać. Pozostaje basowe dudnienie i szelest kamieni, żadnych zewnętrznych dźwięków. Jeszcze tylko niezwykła melodia skał. Wzmożone bicie serca, tętno dające się odczuć już na całym ciele. Byle szybciej do końca, jakikolwiek by nie był. Dwa ciemne zakręty, a po nich ślad w postaci bólu ramion. Prosty, ciemny chodnik pokonuję kilkoma skokami, potem jeszcze jeden zakręt. Po prawej stronie wnęka - to z jej wnętrza wydobywa się słyszalny od kilkunastu minut monotonny szmer. Nie sprawdzam, co jest jego źródłem. Zataczając się brnę dalej w mroczną gęstość póki nie zauważam, a raczej wyczuwam przed sobą drzwi.

Równo heblowane, pozbawione najdrobniejszych nierówności czy drzazg. Ręka prześlizguje się w dół, by dotrzeć do lodowatej obłości klamki. Dreszcz strachu, ale i podekscytowania, gdy palce lekko sprawdzają mechanizm. Klamka ustępuje. Chwila wahania, wsłuchanie się w otoczenie i w siebie. Poza obecnym od początku wichrem, wciąż słychać szelesty dobiegające z nieodległej wnęki. Powracam myślami do drzwi: przez wąską szparę przedziera się jaskrawy promień światła. Czy to słońce, czy wyniszczający dla osłabionego umysłu ogień zguby? Ignoruję narastający za plecami łoskot. Jeszcze kilka oddechów, lekkie pchnięcie i drzwi rozwierają się szeroko. Porywisty wiatr wciąga mnie, bezwolnego, do środka.

A raczej na zewnątrz.

Znajduję się na samym szczycie Trzech Koron. Ponad wszystkim i wszystkimi, na dachu Pienin. Szarpany podmuchami świeżego powietrza, obserwuję łaty kolorowych pól , błękitną wstęgę wijącego się między białymi, wapiennymi skałami Dunajca. W dole, po lewej stronie, Czerwony Klasztor - o ileż piękniejszy z tej perspektywy. A tuż przede mną kilkusetmetrowa przepaść. Kolejne uderzenia ożywczego wiatru bawiące się pozostałościami porannej mgły. I nagła myśl. Oglądam się: ani śladu po drzwiach, jedynej drodze powrotu! Głęboki wdech, moment zastanowienia, i skok [Pethidine 26:51-54]. Krótki, zapierający dech w piersiach lot, a potem gwałtowane lądowanie. I odgłos hamowania kończącego swe wirowanie krążka, dobiegający z leżącego obok łóżka discmana.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.