Z warszawską grupą Sorry Boys jesteśmy niemalże od samego początku pisząc już o wydanym w 2010 roku debiutanckim albumie Hard Working Classes. Gdy patrzy się na ów debiut i słucha najnowszych dźwięków formacji nietrudno zauważyć, jak wiele zmieniło się w ich obozie. I to na kilku płaszczyznach – stylistycznej, artystycznej i… (nie bójmy się tego słowa) komercyjnej. Jedno się wszak u nich nie zmienia – ogromna i coraz bardziej rosnąca pasja do tworzenia i grania niebanalnej muzyki oraz cieszenia się nią.
Trzeba przyznać, że albumami Roma i Miłość grupa dość wysoko zawiesiła sobie poprzeczkę. A jednak wydaje się, że wraz z Renesansem, który muzycznie nawiązuje do wspomnianych płyt, wyciągając z nich samą esencję ich charakterystycznego stylu, do tej poprzeczki sięgają, a być może i ją przeskakują.
To przede wszystkim interesujący album pod względem lirycznym. Bela Komoszyńska potrafi ubierać piosenki w niebanalne słowa, jednak tym razem pokusiła się o rzecz dość niecodzienną. W zasadzie stworzyła koncept, którego kluczem jest słowo Renesans. Koncept, w którym artystka zbudowała swoje alter ego – Starry, choć – cytując jej słowa zawarte w teledysku do Map gwiazd: „mam na imię tak, jak chcesz” - może być kimś zupełnie innym. I to zdanie jest kluczem do czerpania pełnymi garściami z przekazu płyty. Bo ten jest wielowymiarowy, uniwersalny, niejednoznaczny i podlegający często bardzo osobistej interpretacji. Podobnie jak tytuł, który może kojarzyć się z odrodzeniem formacji i rozpoczęciem przez nią kolejnego muzycznego rozdziału, pełnego zmian (goście, po raz pierwszy wspomagający zespół produkcyjnie, muzycznie i tekstowo!), może to być też odrodzenie po pewnym pandemicznym letargu, w którym tkwiliśmy przez ostatnie lata, nieco głębiej przyglądając się swojemu wnętrzu. Może też wreszcie ów renesans symbolizować pewną radość z życia, wszak kilkaset lat temu człowiek zaczął na nie inaczej patrzeć po mrocznym średniowieczu. I dla mnie te teksty Komoszyńskiej są taką afirmacją życia, przede wszystkim wielkich emocji, uczuć, na czele z miłością, której tu w tekstach ponownie jest dużo.
Dopełnieniem liryków jest ascetyczna, ale jakże ulotna, zwiewna i oczywiście kobieca okładka. No i pełna kolorów muzyka. Artystom po raz kolejny udało się skomponować piękne, nośne melodie, czasami bezczelnie przebojowe. Wystarczy posłuchać tytułowego Renesansu, Fudżi, Na spalonym moście czy Map gwiazd, które swoim rytmem wręcz porywają do tańca. Inną ciekawą rzeczą jest ewidentne nawiązywanie do muzycznych lat osiemdziesiątych. Najbardziej transparentne jest to w Fudżi, w którym intensywne figury klawiszowe tworzą niesamowity klimat kompozycji. Warto też zauważyć rockowe, pełne żaru gitarowe solo w Jakby nigdy nic, subtelne, lekko senne i oniryczne wyciszenie w postaci ballady Wenus i wreszcie porywający finał wraz z Moje kochanie. Choć album nosi tytuł Renesans, jest w tej muzyce wiele barokowości i aranżacyjnego przepychu, na przykład w ślicznych partiach mandoliny.
Piękna, kolorowa, pełna kobiecości płyta. Trochę do zamyślenia, ale przede wszystkim, dająca mnóstwo pozytywnej energii do życia.