Poczynania warszawskiej formacji Sorry Boys śledzę od jej debiutu Hard Working Classes wydanego już dziewięć lat temu. Byli wówczas jakby w zupełnie innym muzycznym świecie, bliższym ukochanego dla mnie niegdyś Cocteau Twins. Dziś, gdy słucham Miłości, zastanawiam się jak ogromną drogę pokonali muzycy w ciągu tej niepełnej dekady. I ile mieli w sobie odwagi, aby uczynić swoją muzykę tak niezwykle przystępną, przy jednoczesnym zachowaniu artystycznych wyżyn. Bo nie czarujmy się, Bela Komoszyńska, Tomasz Dąbrowski i Piotr Błak zbliżyli się mocno do muzycznej szuflady, którą niektórzy z lekkim dystansem nazywają „komercyjną”. Muzycy zresztą dali już temu wyraz na poprzednim albumie Roma, pełnym pięknych piosenek. Tu artyści poszli chyba jeszcze odważniej i świadomi swego potencjału dotarli do wielu miejsc, w których do tej pory ich muzyka nie funkcjonowała. Efektem tego jest mnóstwo pozytywnych recenzji i reakcji na ich najnowsze muzyczne dziecko.
I w tym kontekście trudno mi coś nowego i oryginalnego o Miłości napisać. Wiem jednak, że to ich najbardziej emocjonalna, dojrzała i bogata płyta. Stworzona przez trzy nietuzinkowe osobowości mające tę artystyczną charyzmę, którą miałem okazję odczuć podczas kameralnego warszawskiego odsłuchu, tuż przed premierą płyty. W czym dostrzegam siłę tego albumu? W tym, że gdy po raz pierwszy go słuchałem kompozycje wcale nie uderzyły mnie jakimś wielkim potencjałem. Ale z każdym kolejnym kontaktem z nim utwory zyskiwały i subtelnie wdzierały się do uszu i umysłu tworząc w nim coraz to inne odczucia. Dziś już wiem, że trudno mi wybrać ten najpiękniejszy tu fragment, by nie urazić… innego. Każda z piosenek urzeka barwą głosu Komoszyńskiej oraz jej interpretacjami, inteligentnym aranżem, czy brzmieniowymi smaczkami, co wynika oczywiście z instrumentalnego przepychu. Na albumie słyszymy wszak harfę celtycką, cymbały, mandoliny i aranżacje smyczkowe. Jest zatem tu i zwiewność, i nowoczesna elektronika, i wysmakowana akustyczność gitar, klimat muzyki klasycznej, ale i flirt z flamenco i orientem. Największą siłą tych kompozycji są wyjątkowe melodie, które odkrywane powoli zostają na bardzo długo i trudno się od nich uwolnić. I nie dotyczy to tylko promującego album i bardzo przebojowego Absolutnie, absolutnie ale także, a może przede wszystkim, otwierających album utworów Jesteś pragnieniem, Drugie serce, Niedziela, Miłość, czy Kwiaty. A zaraz potem jest przecież efektowna piosenka poświęcona Warszawie (Warszawa czeka), czy prawdziwa perełka Carmen z duetem wokalnym Komoszyńska - Kayah.
Trudno pisać o tym albumie nie wspominając o słowach. To także one decydują o dojrzałości tej płyty. Napisać pięknie o miłości wcale nie jest łatwo, wszak mnóstwo artystów tego wyzwania się już podejmowało i jeszcze nie raz pewnie spróbuje. Beli Komoszyńskiej udało się uniknąć pewnej banalności. A pomogło jej w tym… życie. Jak sama wyznała, piosenki na ten album pisała w najszczęśliwszym okresie swojego życia. Po narodzinach córki. I czuć w nich ten osobisty pierwiastek, choć nie wszystkie odnoszą się do tej matczynej miłości.
Szlachetności albumu dodaje gustowna szata graficzna ze stylowymi zdjęciami Beli i całego zespołu. To już w tej chwili dla mnie jedna z polskich płyt tego roku. Polecam, absolutnie!