Kurczę, końcówka roku przynosi naprawdę fajne płyty z przedrostkiem „prog”. Do tego nagrywane przez „sprawdzone firmy”. Ledwie trzy dni temu zachwycałem się powrotem naszego rodzimego Collage a tu już od kilkunastu dni kręci się w moim odtwarzaczu nowy album weteranów europejskiego progresywnego metalu, brytyjskiej formacji Threshold. Też zresztą trzeba było trochę na niego zaczekać, wszak od Legends of the Shires upłynęło pół dekady. Ale było warto.
Bo formacja Karla Grooma w zasadzie poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Może nie zaskakuje stylistycznie, ale zawsze potrafi ciężko, progmetalowo skopać, zachowując przy tym nośną, atrakcyjną formę, dzięki czemu „skopany” ma post factum uśmiech na twarzy. Grupa nie miała nigdy stabilności na pozycji wokalisty, przerobiła trzech, i choć uważam, że Damian Wilson to coś najlepszego, co mogło im się przydarzyć (podobnie, jak ostatnio Arenie), to jednak śpiewający już na Psychedelicatessen oraz na ostatnim Legends of the Shires, też wykonuje kawał pięknej pracy. Z drugiej strony, te charakterystyczne dla nich wokalne harmonie, których tu też pełno, świetnie wypadały z wszystkimi frontmanami.
Jaki jest przepis na nowy Threshold? Nie jest… nowy. Cios w postaci potężnych, selektywnych, czasami matematycznych, dopieszczonych brzmieniowo riffów i oblewająca je, jak gęsty sos, elektronika. Ta czasami tworzy piękne tła w wyciszeniach, w innych miejscach atakuje agresywnie licznymi melizmatami. Najważniesze jednak jest to, że panowie po raz kolejny stworzyli bezczelnie przebojowy materiał, który idealnie łączy Piękną (melodie) i Bestię (metalowy ciężar). Wystarczy zresztą odpalić rozpoczynający album Haunted, aby się o tym przekonać, albo pojawiający się zaraz po nim Hall of Echoes. W obu dostajemy ponadto świetne solowe popisy gitarowe, w tym drugim także zgrabną klawiszową figurę. A nie ustępuje im promujący album Silenced rozpoczęty intrygującą, przetworzoną formą wokalną bez muzycznego podkładu. No i jest The Domino Effect, najdłuższy (11 minut), najbardziej rozbudowany i wielowątkowy utwór na płycie, mający cechy progresywnej mini suity. Najciekawsze jednak w nim jest to, że zawiera „refren – petardę”, który wychodzi poza skalę przebojowości w taki sposób, że nie mogę go słuchać inaczej, jak z podkręconą prawie na maksa gałką głośności na wzmacniaczu. Dla mnie to progmetalowy przebój roku i nie wyobrażam sobie, żeby zespół nie prezentował go na koncertach. Zresztą jest tu więcej koncertowych killerów.
Warto jeszcze wspomnieć na koniec o warstwie lirycznej, która nie ma charakteru konceptu. Sam Richard West, klawiszowiec zespołu mówił, że to bardziej zbiór „opowieści ostrzegawczych”, które zawierają wpleciony komentarz polityczny. W ten sposób przypomina nieco płytę Subsurface z 2004 roku, na której znalazły się takie utwory jak Mission Profile, Art Of Reason i Opium, które dotyczyły takich tematów jak propaganda, cenzura i korupcja. Tu jest dość podobnie, a przesłaniem albumu jest pozostanie wiernym sobie i ufanie swojemu sercu w tych niepewnych czasach, w których przyszło nam żyć.
Była tu mowa o koncertowych killerach? No to trzeba wspomnieć, że grupa, w ramach promocji tej płyty, ma 29 lipca przyszłego roku zawitać do Polski i dać występ na Ostrów Prog Metal Rock Festival. No i nie ukrywam, że cieszę się na ten fakt niezmiernie.