"The ROCK Album", zwany też nieco jajcarsko Białym Albumem, jest jednym z trzech, ostatnio wydanych, "kolorowych" składaków Whitesnake – niebieski był z bluesami, a czerwony z piosenkami miłosnymi. Znaczy z balladami, bo właściwie większość numerów tego bandu, krąży wokół tematów damsko-męskich. Ten to zestaw tych bardziej energetycznych utworów Białego Węża. Zostały one na nowo zmiksowane, co było całkiem dobrym pomysłem, bo teraz wszystkie brzmią mniej więcej tak samo, jakby z jednej sesji – co akurat mi się podoba. A poza tym oskrobano z plastiku numery ze "Slide in It", co mi się podoba jeszcze bardziej. Za to dobór repertuaru jest moim zdaniem mocno dyskusyjny. I to jest pierwszy problem – nie ma żadnego utworu starszego niż ze „Slide in It”, czyli są tylko z okresu „heavy metalowego” – specjalnie piszę to w cudzysłowie, bo ta muzyka to żaden ortodoksyjny metal nie jest. Raczej wtedy Whitesnake spudlił się i zamerykanizował. Tamten album, mimo, że zmieszany z błotem przez krytyków, przyniósł wreszcie Whitesnake tak oczekiwany sukces w USA i wyznaczył dalszy kierunek rozwoju zespołu. Drugi problem – nadreprezentacja utworów z „Restless Heart”, najsłabszej płyty zespołu, która w zamierzeniu miała być solową płytą Coverdale’a, ale w drodze ze studia do sklepu zmieniła się nazwa na David Coverdale & Whitesnake. Wiecie, ten sam casus, co z „Seventh Star” i Black Sabbath Featuring Tony Iommi, czyli „Kasa, Misiu, kasa”. Tytułowy jest jeszcze okay, ale dwa czerstwe bonusy z japońskiego wydania…? Po co? Dobrze, cyrk Dave’a, i jego małpy też. Ale taki wybór utworów obniża ocenę całości. Szczególnie brakuje mi tych starszych numerów, bo tam soczystych rockersów było naprawdę sporo. Nic z mojego ulubionego „Ready An’Willing”! O reszcie nie ma się co wypowiadać, bo to same fajne kawałki. W ogólnym rozrachunku to nie jest płyta dla fanów Whitesnake, tylko dla die-hard fanów Whitesnake i ewentualnie tych początkujących, którzy jeszcze nie do końca wiedzą od czego zacząć – taki dobry przewodnik na początek. Poza tym pewnie sprawdzi się jako „doładowanie” w czasie jazdy samochodem. Czy na półkę? Hm… mam trzy powody, żeby mieć ten krążek – „Restless Heart”, „Love Ain’t no Stranger” i „All or Nothing”. Co do jazdy samochodem – nie jestem kierowcą, mój kierowca nie lubi Whitesnake, a za „energetyk” służy mu Rush.