Ćwiara minęła AD 1987!
Co prawda pudel metal wymyślili Jankesi, ale dwie najsłynniejsze płyty gatunku nagrali Brytole. Fakt, że obie te grupy już wcześniej odnosiły duże sukcesy na rynku amerykańskim, ale tym razem potrafiły pobić Amerykanów w ich własnej konkurencji, na ich boisku o kilka długości(*). A dokonały tego Def Leppard i Whitesnake, których kariery w tym czasie znalazła się na bardzo ostrym zakręcie, z zupełnie różnych powodów zresztą.
Tak jak Def Leppard, Whitesnake też miało w połowie lat osiemdziesiątych dłuższą przerwę działalności. Ale im wtedy cały skład się rozsypał, oprócz Neila Murraya nikt się nie ostał, nawet Micky Moody, który grał na wszystkich wcześniejszych płytach. Lord i Paice odeszli, bo w tym czasie już ponownie Deep Puprle zadziałało. Coverdale jednak dość szybko zaczął montować nowy skład, który częściowo, już wcześniej grał na amerykańskiej wersji „Slide In It”, doszedł jeszcze Sykes na gitarze i Dunbar na bębnach. Ale oni tylko grali na płycie, bo kiedy „1987” ujrzało światło dzienne, w Whitesnake grali już zupełnie inni ludzie – na gitarach grali Vivian Campbell i Adrian Vandenberg, na basie Rudy Sarzo, na perkusji Tommy Aldridge, a na klawiszach Don Airey, oni też występowali w teledyskach. Ale i tak pewnie wszyscy najlepiej z nich pamiętają ponętną Tawny Kitaen, późniejszą żonę Coverdale’a.
Mimo wszelkich perturbacji personalnych na początku kwietnia 1987 roku ukazała się płyta zatytułowana „Whitesnake” (w Usiech), albo „1987” (w Europie). Obie wersje różniły się track-listą – ta europejska była o dwa numery dłuższa.
Album odniósł wielki sukces, aż takiego nikt się nie spodziewał i stał się jednym z muzycznych symboli lat osiemdziesiątych. W przeciwieństwie do Def Leppard muzyka Whitesnake nie zmieniła się zbytnio. Już kilka lat wcześniej, na „Slide In It”, grupa zaczęła przymierzać się do łagodniejszej odmiany heavy-metalu, a „Whitesnake” kontynuowało ten kierunek. Ale ten pop-metalowy trybut wcale nie jest tutaj taki znaczny, jak by się to na pierwszy rzut ucha wydawało – to głównie nieco syntetyczna, popowa produkcja i dopasowane do tego brzmienie instrumentów klawiszowych. Gdyby jednak tak lepiej odskrobać tą studyjną politurę, to wyjdzie spod tego ładny kawałek soczystego hard-rocka. Nawet większość ballad mieści się w konwencji klasycznego hard’n’heavy. Z lżejszego repertuaru to jest chyba tylko „Is This Love”. Oprócz tego Coverdale zastosował swego rodzaju recykling – na płycie znalazły się nowe wersje „Crying In The Rain” i „Here I Go Again”. Szczególnie nowe życie tego drugiego było bardzo efektowne – wielki przebój i numer jeden w Stanach Zjednoczonych.
„Whitesnake” była to płyta efektowna, bardzo „user-friendly”, robiona z myślą o dość szerokim kręgu słuchaczy, z drugiej strony mocna muzycznie – tu mamy przecież opus magnum zespołu, czyli „Still of The Night” - prawie siedmiominutowy rockowy epos – wielowątkowy, rozbudowany, przez wielu słusznie porównywany do dzieł Led Zeppelin. Poza tym kilka konkretnych rockerów o dobrych riffach z „Gimme All Your Love” na czele i kilka dobrych ballad o całkiem chwytliwych melodiach. Nawet to ewidentnie AORowe „Is This Love” nie irytuje.
Raczej nie jest to najlepsza płyta Whitesnake. Wydaje mi się, że palmę pierwszeństwa pod tym względem dzierży „Ready An’Willing”, ale na pewno „Whitesnake” jest płytą najbardziej popularną i wcale niewiele gorszą. Dwa lata później udało im się przy pomocy „Sleep of The Tongue” częściowo powtórzyć sukces „1987”, ale całe lata 90-te to był dla Whitesnake okres pewnej hibernacji. Wyszła tylko jedna płyta i to w zasadzie solowa Coverdale’a, z przyczyn kontraktowych sygnowana David Coverdale & Whitesnake, oprócz tego nie działo prawie się nic. Dopiero jakoś żwawiej zaczęło się robić gdzieś na początku tego wieku. Coverdale zebrał praktycznie zupełnie nowy skład Białego Węża i zaczął objeżdżać świat jako typowo dla naszych czasów atrakcja koncertowa pt. „Czy nas jeszcze pamiętasz?”. Okazało się, że pamiętasz, bo jak w 2008 roku przyszło do wydania płyty, to sprzedała się w imponującym jak na nasze czasy kilkusettysięcznym nakładzie. A zespół dalej działa na pełny regulator, jest w świetnej formie (Coverdale głosowo również) o czym mogli się niedawno przekonać polscy fani rocka. No i oby tak dalej.
(*) – wiem, Bon Jovi, ale moim zdaniem to nie jest za bardzo pudel, raczej AOR, bardziej są to spadkobiercy Boston i Foreigner, niż Kiss i Angel.