Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek czterdziesty drugi.
Igrzyska Olimpijskie to nie tylko zawody sportowe, to też towarzyszące imprezy kulturalne. Zwykle o tym zapominamy, ale zawsze było, a drzewiej były też rozdawane artystyczne medale Igrzysk Olimpijskich. Polska też ma takich kilka – zdobyli je min. Kazimierz Wierzyński, Władysław Skoczylas, czy Jan Parandowski.
Brytyjczycy postanowili, że przy okazji Igrzysk przerobią „Rydwany Ognia” na sztukę teatralną, a wielkim admiratorem tego pomysłu był też Hugh Hudson, reżyser filmowego oryginału. Adaptacji scenicznej dokonał Mike Bartlett, reżyserował Edward Hall, natomiast muzykę do przedstawienia napisał… no tu pewna niespodzianka – Vangelis. Niespodzianka, bo tylko on się ostał spośród całego zespołu, który ponad trzydzieści lat wcześniej pracował przy filmie. Sztuka okazała się sukcesem, jak komercyjnym, tak i artystycznym, a jeszcze w tym samym roku ukazał się album z muzyka Vangelisa wykorzystaną w tej sztuce. No i akurat to nie był sukces artystyczny. Te utwory, które już wcześniej znaliśmy z filmowej ścieżki dźwiękowej były oczywiście bez zarzutu, natomiast jedenaście nowych kompozycji nie trzyma poziomu. Właściwie to niczego nie trzyma. Takie smętnawe pitolenie o niczym. Jeśli akurat robi się ciekawiej, to tylko wtedy kiedy Vangelis przerabia na nowo stare pomysły, np. „Aspiration”. Chociaż nawet i do tego inwencji mu zabrakło. Muzyka do scenicznej wersji „Rydawnów Ognia” jest nudna. I tyle. Szkoda czasu.