Francuska muzyka rozrywkowa – część dziewiąta. Ostatnia. Koniec wakacji - koniec cyklu.
Kończy się ostatni weekend wakacji. Jedni już niedługo wrócą do szkoły, inni do upierdliwego szefa, a jeszcze inni mają kampanię wrześniową (zwana też zjazdem naukowców) – nie wiadomo co gorsze. Trzeba przełączyć swój mózg z trybu „mam wszystko gdzieś” na tryb roboczy. Trudno. Taka karma. Dlatego na sam koniec wakacji będzie coś nieco bardziej wymagającego. Jednak dalej to będzie francuska muzyka rozrywkowa, no bo rock progresywny to też muzyka rozrywkowa (przecież nie poważna?), tyle że nieco trudniejsza w odbiorze.
Nazywali ich francuskim Pink Floyd. Dlatego, że tacy dobrzy, tacy podobni, czy to nadmierna egzaltacja osób wyrażających takie poglądy? Pewnie wszystko na raz, tylko w różnym stopniu. Aż tacy dobrzy jak Pink Floyd na pewno nie byli, bo wtedy Floydzi to była zupełnie inna galaktyka. Kwestia podobieństwa – może gdzieś, ale uderzającego nie stwierdzam. Jeżeli Pulsar w jakimś większym stopniu był podobny do Pink Floyd, to raczej w tym, że czasami Eloy przypominał. Ale to dalekie podobieństwo. Za to echa kraut rocka w muzyce Francuzów się czuje, co wyjątkowe jak na pochodzenie zespołu (na szczęście tylko echa, bez całej teutońskiej toporności i „kwadratowości” tej muzyki). No ale Floydom też taka muzyka obca nie była, to może to trzeba potraktować, jako pewnego rodzaju „odziedziczoną” fascynację? Jest jeszcze jeden powód dla którego Pulsar kojarzony jest z Pink Floyd – na początku swojej kariery grali tylko ich covery.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Pulsar rok po roku wydał trzy, swoje chyba najważniejsze płyty – „Pollen”, „The Strands of The Future” i „Halloween”. Trudno powiedzieć, która z nich jest najlepsza, wszystkie trzy są znakomite. Ja najbardziej lubię drugą, „The Strands of The Future”, Kolega Magister Tarkus z najwyższym szacunkiem wypowiada się o „Pollen”, a znam takich, którzy pieją z zachwytu na temat „Halloween”. Muzyka na tych płytach wiele się od siebie nie różni, za to utwory stają się coraz dłuższe – na „Pollen” są stosunkowo krótkie i jest ich stosunkowo dużo, na „The Strands…” mamy już suitę (tytułową), a Halloween” to jedna kompozycja podzielona na dwie części utwór.
Muzycy Pulsara, tak jak ich idole z Pink Floyd nie przykładali zbyt dużej wagi do nadmiernie wyszukanych partii instrumentalnych, raczej ważniejsze było dla nich co gra, niż jak gra. Muzyka i nastrój – to była podstawa i do tego celu dążyli przy pomocy środków niezbyt wyszukanych – najważniejszy był efekt końcowy. A jaki był? Do usłyszenia na płytach. Ale moim zdaniem jest w stanie zadowolić nawet bardzo wybrednego słuchacza rocka progresywnego.
Właśnie tak stworzono suitę „The Stands of The Future” – przede wszystkim liczy się melodia i nastrój, i wszystko temu podporządkowano. Zaczyna się bardzo delikatnie, subtelnie, od wyciszonych dźwięków syntezatorów, nawet kiedy mniej więcej w czwartej minucie wchodzi cały zespół nie jest to wcale dużo mocniejsze. Zresztą to tylko na chwilę, bo klawisze znowu „odzyskują prowadzenie” i wraz z gitarą tak na spokojnie „jadą” aż do połowy utworu, kiedy mamy taki bardziej zakręcony, psychodeliczny fragment. A całą suitę kończy śliczna partia fletu. Pozostałe utwory to jedna miniaturka muzyczna, jedna progresywna ballada – spokojna, ale za to stosunkowo długa, oraz na koniec minisuita „Fool's Failure”, zasadniczo nieco nawet krótsza niż „Windows”, bo ostatnie dwie minuty to jakiś facet łazi i drze papiery. Nie licząc ostatnich dwudziestu, trzydziestu sekund mellotronowej kody.
Płyta z rodzaju „must have” i to bez względu na to, czy z francuskich zespołów lubimy tylko AJ Auxerre, bo tam gra Jeleń.