Tate rozstał się z Quensryche z wielkim hukiem. I nie miał ochoty rezygnować z nazwy Queensryche. Jego byli koledzy też i w roku 2013 ukazały się dwie płyty sygnowane tą nazwą, tylko, że nagrane przez zupełnie różne składy osobowe. Krążek ekipy Tate’a zatytułowany był „Frequency Unknown”, w skrócie FU, co można też rozumieć, jako to, co jego byli koledzy mogą sobie zrobić. A jego byli koledzy, znaleźli nowego wokalistę, niejakiego Todda La Torre, z głosu bliźniaczo podobnego do Tate’a i też pod nazwą Queensryche nową płytę. Nie ma tak dobrze, żeby taka sytuacja mogła trwać dłużej. Sprawa oparła się o sąd, który prawa do nazwy przyznał panom Wiltonowi, Rockenfieldowi i Jacksonowi. Trudno nie zgodzić się z takim wyrokiem, bo oni wszyscy są, tak jak Tate, współzałożycielami grupy – czyli ich było trzech, a on jeden – czysta arytmetyka. Podział obowiązków kompozytorskich też był dosyć równomierny, dlatego nie było żadnych przesłanek, żeby to Tate miał zostać jedynym dysponentem nazwy. Natomiast nieco inaczej ma się sprawa, jeżeli chodzi o sama muzykę – obecnie prawdziwe Queensryche, czyli grupa, która podbiła świat nieszablonowym podejściem do metalu, nie nazywa się Queensryche, tylko Operation: Mindcrime. Tak mógł nazwać, po przegranym procesie byłymi kolegami, swoją nową grupę Tate i co prawda starej nazwy nie zabrał, ale zabrał muzykę.
Obie płyty Queensryche z Le Torrem na wokalu są co prawda niezłe, ale i „FU”, a przede wszystkim „The Key” są lepsze. O ile „FU” jest tylko trochę lepsze od „Queensryche”, to między „The Key”, a „Condition Human” różnica jest dużo większa. Nowy krążek Queensryche jest niezły, ale niespecjalnie błyskotliwy – raczej sztampowy i szablonowy i spośród setek podobnych sztampowych i szablonowych tradycyjnych metalowych produkcji specjalnie się niczym nie wyróżnia. A zwłaszcza nie wyróżnia się muzyką. Inaczej ma się sprawa z „The Key”. Co prawda jest to dzieło na kilometry śmierdzące „Operation: Mindcrime” i zarzut, że „The Key” jest najwyżej bladym odbiciem „Operacji: Myślozbdrodnia” jest nie do obalenia. Ale „Operation…” to metalowy klasyk, rockowy diament świecący jasnym blaskiem i każda próba nawiązania do niego, która nie kończy się śmiercią i kalectwem, albo totalnym zbłaźnieniem się wykonawcy, warta jest uwagi. Szczerze mówiąc, kto jak nie Tate mógłby się tego podjąć i nie polec? No bo przecież nie jego koledzy, którzy obecnie zatrzymali się na etapie niespecjalnie udanego kopiowania „The Warning”?
Bardzo dobra i bardzo cwana płyta. Bardzo dobra, bo bardzo dobra i bardzo mi się podoba. a bardzo cwana, bo wszystkie niedostatki kompozytorskie świetnie skorygowano studiem – ciekawe, rozbudowane aranżacje (saksofon, smyki), progresywna produkcja w stylu Boba Ezrina z lat osiemdziesiątych – to wszystko bardzo pomaga tej muzyce. Tak naprawdę wyróżniających się utworów to jest pewnie z połowa – na pewno promujący cały album „Re-Inventing The Future”, kapitalny numer, takie trochę ostrzejsze „Disconnected” z „Promised Land”, potem „Life Or Death?”, „The Fall”, „Hearing Voices”, no i na pewno „The Stranger”. Biorąc pod uwagę, że dwa utwory są bardzo krótkie, a jeden z nich to rozmowa, to faktycznie – pół płyty, faktycznie do wyjęcia, a żeby się i arytmetyka zgadzała, to akustyczna miniatura "An Ambush of Sadness" jest rzadkiej urody. Po jakimś drugim, trzecim odsłuchu jakoś to wszystko przestaje mieć znaczenie, bo „The Key” to koncept-album, całość, też do słuchania w całości i właśnie jako całość – oj, jest to kawał płyty. Bo to nie tylko muzyka – to też klimat tej opowieści.
Ci, którzy lubią Queensryche za „Operation: Mindcrime”, „Empire”, czy „Promised Land” – mogą „The Key” brać w ciemno. Aż tak dobrze nie jest, ale na tyle dobrze, że zawiedzeni nie będą. Ja nie jestem, bardzo mi się „The Key” podoba. Osiem gwiazdek, może z małym minusem, ale na pewno osiem.