Irlandczycy z God Is An Astronaut po trzech latach powracają z nowym albumem. Jubileuszowym, bo dziesiątym, stąd tytuł Ghost Tapes #10. I wcale na tej płycie nie podsumowują stylistycznie swoich dotychczasowych dokonań. Wręcz przeciwnie. To album inny od ostatnich wydawnictw grupy. I to z paru powodów. Do składu powrócił klawiszowiec i gitarzysta Jamie Dean a sam krążek powstawał w trudnych dla zespołu czasach. Trasa z okazji piętnastolecia All is Violent w 2020 roku z powodu pandemii nie odbyła się, rok wcześniej grupa niewiele koncertowała. Ten rozbrat z graniem na żywo dla formacji, dla której jest to prawdziwy żywioł, przyniósł frustrację. I wydaje się, że ten efekt izolacji wywołał w muzykach większe napięcie, które daje się odczuć na Ghost Tapes #10.
Bo to płyta zdecydowanie bardziej agresywna, intensywna i wściekła, choć zachowująca wszystkie muzyczne i emocjonalne elementy, z których grupa jest znana. Muzycy zrezygnowali z cyfrowych efektów, mniej czasu poświęcili elektronice, pokombinowali z przesterami i większą rolę nadali żywym instrumentom. W efekcie tegoż na albumie dominuje surowe i brudne brzmienie, które początkowo może zniechęcać i drażnić. Tym bardziej, że w tej brzmieniowej intensywności ginie troszkę przystępna melodyka i przestrzenny klimat, tak charakterystyczny dla nich. Kompozycje nie są też aż tak transowe i hipnotyczne, raczej różnorodne, o zmiennej rytmice. Wydaje się też, że to ich najmniej post rockowy album. Charakterystyczne dla stylu gitarowe formy są w mniejszości, mniej tu takiego cyzelowania, za to więcej spontaniczności i naturalności.
Album bardzo dobrze charakteryzuje otwierający całość Adrift. Z początku utrzymany w średnim tempie, z samodzielnie nabijanymi bębnami, z czasem atakuje surową gitarą i monotonnym basem. Potem tempo wzrasta, by za chwilę ponownie stonować. I taka różnorodność dotyczy każdej kompozycji. Burial jest z pozoru spokojniejszy i oferuje delikatne przestrzenne figury gitarowe oraz ładne jesienne dźwięki pianina, jednak i w nim po pewnym czasie wchodzą zgiełkliwe i drażniące gitary. In Flux proponuje z kolei długi ambientowy początek. Następujący po nim zwięzły Spectre jest chyba najbardziej nośny w zestawie, z fajnym gitarowym motywem, choć niewiele ustępuje mu Barren Trees, wciąż surowy, niemniej nostalgiczny w wyrazie, z takimi melancholijnymi wokalizami. Całość zamyka najkrótszy Luminous Waves, już bez perkusji, wyciszony, z subtelnym brzmieniem gitary i piękną wiolonczelą w tle, na której zagrała Jo Quail.
Nie będę wmawiał, że to łatwa płyta. Trzeba trochę jej poświęcić czasu. Wówczas z każdym kolejnym przesłuchaniem zacznie odkrywać, pod z początku najbardziej widoczną warstwą zgiełkliwości i surowości, prawdziwie tkwiące w niej emocje.