Tym razem aż cztery lata czekali fani formacji Airbag na następcę Disconnected. Piąta płyta Norwegów została nagrania na przełomie 2019 i 2020 roku po raz pierwszy w trzyosobowym składzie (dwaj założyciele grupy, Asle Tostrup i Bjørn Riis oraz Henrik Fossum) wspieranym wszak przez znanego z Wobbler Kristiana Karla Hultgrena, który zagrał gościnnie na basie.
Cztery długie i dwie krótsze formy wpisane w niespełna pięćdziesiąt minut grania przynoszą muzykę, w której po pierwszych dźwiękach natychmiast rozpoznajemy z kim obcujemy. I to ważne, bo charakterystyczny wokal Tostrupa i gitarowe figury Riisa, są prawdziwymi filarami ich brzmienia. Z drugiej strony, gdy słucham sobie tej najnowszej płyty, mam świadomość, jak długą drogę przeszła grupa od bardzo Floydowych, nostalgicznych, przestrzennych i niespiesznych dźwięków zawartych na debiucie do jednak coraz bardziej poszukujących rozwiązań na kolejnych płytach, w tym także na najnowszej.
Tym razem artyści postawili silnie na elektronikę rodem z lat osiemdziesiątych oraz elementy muzyki filmowej a także new wave. I te ostanie wpływy w istocie słychać już w otwierającym płytę i wykorzystanym do promocji Machines And Men. Szczególnie we wręcz punkowo – gotyckiej i mrocznej figurze basowej. Sama zaś kompozycja, rozpoczęta elektronicznym pulsem, zaciekawia transowością i motorycznością oraz żarliwym, rozpędzonym finałem z płomiennym gitarowym solo. Zaraz potem mamy odprężenie, pierwszą część kompozycji tytułowej. Spokojną, rozmarzoną, wręcz pejzażową, z akustycznymi brzmieniami gitary. W podobnym klimacie utrzymana jest zresztą druga część A Day At The Beach, w pełni instrumentalna i ozdobiona przepięknym gitarowym popisem Bjørna Riisa.
Into The Unknow przynosi z kolei na początku klawiszowy motyw, który nieodzownie kojarzy mi się z… Roses niemieckiej formacji RPWL. W samym utworze wiele się dzieje, początkowo dominuje intensywna elektronika, z czasem imitująca odgłosy helikoptera i pulsującą „linię życia”. Ostatnie cztery minuty to już balladowe tempo i kolejny solowy majstersztyk (może najlepszy na płycie) Riisa. Sunset ponownie wraca do new wave, dzięki wyrazistej linii basu, ale też ewidentnie kłania się latom osiemdziesiątym poprzez śliczny i nostalgiczny motyw klawiszowy. Całość kończy wielowątkowy Megalomaniac, początkowo stonowany, z czasem zyskujący jednak dramatyzmu dzięki intensywnej pracy gitar. Cóż, wyszedł Norwegom kolejny naprawdę dobry album nie schodzący poniżej wysokiego poziomu, do tego muzycznie dobrze łączący się z ciekawą warstwą liryczną.