Niech się stanie – część III.
W roku 2003 Paul McCartney zdecydował się na nietypowy krok. Postanowił zająć się znów projektem, który kiedyś wymyślił, a który ostatecznie stał się dla niego jak kamyk w bucie – “Get Back”. Płyta wyszła nie do końca taka jak sobie zamierzał, niektóre rzeczy wręcz dokładnie przeciwnie niż chciał – no to postanowił pokazać światu, jak to miało wyglądać. Jak miała wyglądać “Let It Be”, zanim do całości nie doczepili się Allen Klein i Phil Spector. Dać ludziom takie “Get Back” jakie kiedyś sobie zamierzył. Zamiast nagrywania od nowa – sięgnął po oryginalne taśmy, skorzystał z dobrodziejstw cyfrowej obróbki dźwięku, to i owo wywalił, dodał pominięty utwór, pominął zaś wszelkie ozdobniki Spectora i… prawie ćwierć wieku po katastrofie “Get Back” dostaliśmy wreszcie ten album w wersji jeśli nie na sto procent takiej, jaką miała być, to dużo bliższej oryginalnemu zamysłowi.
Oczywiście zmiany w pierwszej kolejności dotknęły “The Long And Winding Road”. Wyleciały chóry, smyczki niepotrzebnie dociążające całość, harfy i tym podobne zbędne pierdolety. Macca nawet sięgnął po inne zarejestrowane podejście niż to, które kiedyś trafiło na “Let It Be” (co od razu słychać po drobnej różnicy w tekście). I od razu brzmi to zupełnie inaczej, lekko, subtelnie. Intymnie. Ładnie płynie sobie fortepian, bardzo gustownie całość dopełnia Billy Preston na fortepianie elektrycznym, lekka gitara i perkusja zaznaczająca rytm. Ma się dokładnie takie wrażenie, jak przy oglądaniu filmu “Let It Be” – jakby Macca śpiewał wprost do słuchacza… I można się tylko zastanawiać, jakie złe Pazuzu podkusiło Spectora, żeby tak kiedyś zmasakrować tą pieśń. Orkiestrowe dodatki wyleciały też z “Across The Universe”, została tylko gitara i tambura, a całości poprawiono cyfrowo tonację (bo przez manipulacje z prędkością taśmy się zmieniła); usunięto też dodatki z “Let It Be”, a i gitarowe solo brzmi trochę inaczej, jest cieplejsze, pełne życia… Poprawiono też parę wpadek z oryginału – wokalny kiks Lennona w pewnym momencie “Dig A Pony”, wejście gitary ciut za wcześnie z tegoż, zły akord fortepianu w utworze tytułowym… No i wyleciały przyśpiewki i komentarze Lennona, a za to pojawił się “Don’t Let Me Down”. I dobrze, bo to bardzo dobry utwór z ciekawie robiącym koloryt Prestonem.
Z jednej strony całość brzmi nowocześniej, układ albumu jest nieco bardziej spójny, mniej chaotyczny (choć ja jednak personalnie dałbym “The Long…” na sam koniec). Z drugiej strony, mimo wszystko zostawiłbym jednak te komentarze (na czele z I hope we passed the audition), bo nadawały one całości kolorytu. Tym niemniej, sporą frajdą jest posłuchanie “Let It Be” w formie niemal takiej, jaką kiedyś zamarzył sobie Paul McCartney.
(Z kronikarskiego obowiązku nadmieńmy, że do całości dodano drugą płytę z 22-minutowym kolażem różnych studyjnych ścinków. Do przesłuchania jeden raz, potem raczej nie będzie się do tego wracać. Zamiast tego wolałbym np. pełne alternatywne wersje czy całość koncertu na dachu Apple. Cóż, może kiedyś…)