Niech się stanie – część II.
Wydana 8 maja 1970 płyta „Let It Be” była ścieżką dźwiękową do filmu, który trafił na ekrany kilka dni później. Niby bez echa nie przeszedł (panowie zdobyli nawet Oscary za muzykę), ale… W pewnym momencie film jakoś znikł z obiegu, nie doczekał się reedycji ani na DVD ani na BR, wersja kasetowa też była jedna i to na początku lat 80. Ponoć w głównej mierze za sprawą McCartneya, który miał zastrzeżenia do tego, jak został w filmie uchwycony (z czasem zmienił zdanie i we wrześniu ma się ukazać nowa wersja i reedycja starej wersji filmu).
Z jednej strony fakt, że Macca wychodzi w filmie jako rządzący zespołem dyktator, który decyduje o wszystkim, a z drugiej strony… John był wtedy w kreatywnym dole, do tego uzależniony tak od Yoko, jak od heroiny, i bardziej interesowały go własne projekty, George, sfrustrowany i zniechęcony ciągłym marginalizowaniem, też w sumie czeka tylko, żeby odwalić kontraktową pańszczyznę i wreszcie zacząć w spokoju pracę nad swoim magnum opus. Ktoś musiał to towarzystwo wziąć za buźki… I trudno się dziwić McCartneyowi, że zaczął się rządzić. Poza tym – materiał niby niedostępny i w ogóle, ale nie znam fana Beatlesów, który tego nie widział.
Film dzieli się na dwie części. Pierwsza to przygotowania do koncertu, druga – fragmenty samego występu na dachu studia. Zresztą chronologia jest tu lekko rozchwiana, bo w pierwszej części możemy znaleźć sekwencje pochodzące z czasu po występie. I z tą pierwszą częścią jest co nieco problemów: panowie reżyser i montażysta poszli bowiem na żywioł i luźno zestawili róźne zarejestrowane scenki bez żadnego komentarza. Z wypowiedzi muzyków wiemy, że szykują się do koncertu, że ogrywają nowy materiał i… tyle. Kim jest ta Japonka, która wiecznie towarzyszy Johnowi? Albo tańcząca dziewczynka? I skąd się bierze czarnoskóry organista, który w pewnym momencie zaczyna akompaniować zespołowi? Tego z filmu się nie dowiemy. Bez pewnej wiedzy o zespole i okolicznościach powstawania „Let It Be” jest się trochę w lesie. Tak samo w scenie, gdzie Ringo i Paul radośnie bębnią sobie coś razem na fortepianie – uważne oko przyuważy, że nigdzie nie widać Harrisona. Dlaczego – to już musimy sobie dopowiedzieć. Bo w filmie nie ma ani słowa o tym, że po kolejnej kłótni z Paulem George na pewien czas opuścił zespół… A z drugiej strony wrócił z pianistą Billym Prestonem, który swoją spokojną osobowością nieco uspokoił napięcia w zespole.
Tym niemniej, można tu znaleźć sporo perełek. Przede wszystkim trzy sceny, bez słów podsumowujące relacje w zespole i stan ducha Beatlesów. Pierwsza to ta, gdzie George przedstawia reszcie swój nowy utwór „I Me Mine” i podczas, gdy go odgrywa, John i Yoko zaczynają tańczyć żartobliwego walca. Druga to dyskusja między Paulem i George’em i ten drugi mówiący: dobra, zagram wszysztko co chcesz, albo jak będziesz chciał, żebym nie grał, to nie będę. Zrobię to, co Cię zadowoli… I wreszcie bodaj najważniejsza scena w filmie: rozmowa Paula z Johnem. Czy raczej monolog: Paul przez chwilę wyjaśnia Johnowi, jak to praca w studiu doprowadziła do stagnacji w zespole i dlatego chciałby, żeby zespół znów koncertował, a Lennon zapala papierosa i patrzy na McCartneya pustym spojrzeniem, usilnie udając, że w ogóle słucha… Choć są też momenty jaśniejsze, cieplejsze. Macca demonstrujący zespołowi swoją nową kompozycję „Maxwell’s Silver Hammer” i tłumaczący całą złożoną sekwencję akordową. Ringo prezentujący zaczątek melodii „Octopus’s Garden”, dołączający do niego Harrison, John w pewnym momencie zasiadający za bębnami… Czy John i Paul w duecie wykonujący „Two Of Us” w mocnej, prawie hardrockowej wersji. Nużący i monotonny studyjny jam, z którego potem wycięto „Dig It”. Panowie grający rock’n’rollowe standardy, w tym „Besame Mucho” znane choćby z pamiętnego nieudanego przesłuchania dla Decca Records. I wreszcie scena, która w filmie bezpośrednio poprzedza koncert na dachu, choć w rzeczywistości sfilmowano ją dzień później, w ostatnim dniu pracy nad filmem: The Beatles wykonujący wczesne wersje „Let It Be” i „The Long And Winding Road”.
Zaś co do części koncertowej: cóż, panowie (plus Billy Preston, Maureen Starr i oczywiście Yoko) instalują się na dachu i grają. Między utworami możemy posłuchać reakcji przypadkowych londyńczyków będących mimowolnie świadkami występu (od pozytywnych po oburzone) i popatrzeć, jak policja w końcu wchodzi na dach, kończąc występ. Jeszcze słynne Chciałem wszystkim podziękować w imieniu całej grupy i każdego z osobna i mam nadzieję, że przeszliśmy przesłuchanie Lennona i koniec…
Całość jest raczej trudna do jednoznacznej oceny: wiadomo, dla każdego fana klasycznego rocka podziwianie występu Fab Four AD 1969 na żywo to zawsze frajda, a sam koncert wypadł bardzo fajnie; natomiast co do pierwszej części – jest ona dość hermetyczna i ma kolażową, luźną strukturę, a do tego przy jej oglądaniu ciągle nasuwa się maksyma Jacquesa Tatiego – że to co w filmie najistotniejsze, nie jest zamknięte w klatkach na celuloidzie, ale między nimi. Bo choć wprost na ekranie tego nie widać (z wymienionymi wyżej wyjątkami), nawet z tych luźniejszych, radośniejszych fragmentów przebija podskórna apatia, zniechęcenie, frustracja, wzajemne animozje. Kamery po prostu przypadkiem zarejestrowały wielki, niezwykle ważny i pionierski zespół w zupełnej rozsypce – i mimo wszystko dobrze się stało, że taki nieupiększony, nielukrowany, chaotyczny i dość surowy dokument ujrzał światło dzienne. No i możemy podziwiać Beatlesów (z Prestonem) wykonujących „Let It Be” i „Long And Winding Road”. Samo to plus koncert zdecydowanie warte jest sięgnięcia po film…