Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Wąsatego Franka. Odcinek VII .
- I oto nadszedł bodaj najważniejszy dzień w historii prog-rocka. 10 pażdziernika 1969. Dzień, w którym ukazały się aż trzy płyty, stanowiące kanon gatunku. „Arthur” Kinksów, debiut King Crimson i druga solowa płyta Franka Zappy.
- No właśnie. Gdy ukazał się “Uncle Meat”, Mamusiek już de facto nie było. Oficjalnie poszło o kasę – wszak płyty Zappy bestsellerami nie były – a nieoficjalnie o napięcia wewnętrzne. W pewnym momencie panowie chcieli nawet wywalić Franka z zespołu, bo oni lubili sobie przyćpać, a on tego nie tolerował; a ciągle mieli pretensje, bo rządził zespołem dyktatorsko i bardzo okazjonalnie dopuszczał kompozycje kolegów; bo nawet nie chciał nocować na trasie w tym samym hotelu co reszta. Ray Collins odchodził i wracał, aż w końcu 1968 poszedł sobie na stałe, na jego miejsce przyszedł śpiewający gitarzysta George Lowell, który po rozwiązaniu Mothers Of Invention razem z Royem Estradą założył Little Feat.
- A tymczasem Franuś zaprosił kilku muzyków sesyjnych, w tym niedoszłego członka Mahavishnu Orchestra, Jeana-Luca Ponty’ego, swojego dawnego kumpla z nastoletnich czasów, Kapitana Wołowe Serce (któremu wyprodukował w międzyczasie „Trout Mask Replica” – jak głosi legenda, Zappa zasnął za konsoletą w czasie pracy), no i faceta, który dopiero co dołączył do Mothers – grał na „Uncle Meat” – Iana Underwooda. I nagrał „Hot Rats”.
- I jednego dnia ukazały się dwie płyty nowatorsko łączące jazz, rock i muzykę poważną. A do tego całkiem różne od siebie. „In The Court…” jest na wskroś europejska, „Hot Rats” – amerykańska.
- Do tego nowatorska też brzmieniowo. Franuś miał dostęp do sprzętu nagrywającego na 16 ścieżkach i wymyślił sobie, żeby poszczególne elementy zestawu perkusyjnego nagrać na osobnych ścieżkach – werbel na jednej, bęben basowy na innej, talerze na kolejnej. Znów też bawił się prędkością taśmy – w „Peaches En Regalia”, „Son Of Mr. Green Genes” i „It Must Be A Camel” sam nagrał partię perkusji, grając do podkładu zwolnionego o połowę, całość zaś później odtworzono z normalną prędkością, co dało efekt jakby dziecięcej zabawki. No i dzięki wielu ścieżkom Underwood tworzył nakładane na siebie, nierzadko skomplikowane niemiłosiernie partie saksofonów.
- To od czego zaczynamy? Od Alfonsa?
- Ależ proszę. Jedyny nie-instrumentalny utwór na płycie ze śpiewem Captaina Beefhearta i skrzypcowymi zawijasami Dona Harrisa. I z długą solówką na gitarze.
- I tu, szeregowy, zawiera się cała esencja tej płyty. Rockowe brzmienie, jazzowa skłonność do improwizacji i wywiedziona z muzyki poważnej konstrukcja. W przeciwieństwie do wielu kolegów Zappa w swojej partii solowej nie gra na zasadzie, co akurat pod palce wejdzie: poszczególne sekcje tej solówki gitarowej są przemyślane, mają swój układ, swoje miejsce, to cały czas się rozwija, nie ma repetycji i nabijania czasu. No i Max Bennett świetnie się z nim uzupełnia.
- A do tego Wąsaty wykorzystał jako jeden z instrumentów klucz nasadowy. I też pasuje. „Peaches En Regalia” – czyli jak w trzy i pół minuty wsadzić kilka różnych wątków melodycznych i zrobić to z sensem. Trzy tematy przechodzące jeden w drugi w minutę, potem improwizowana sekcja, gdzie też pojawia się kilka różnych fragmentów, i powrót dwóch pierwszych tematów. Definicja jazz-rocka wg Zappy – improwizacja na bazie starannie zakomponowanych fragmentów. To samo mamy w „Son Of Mr. Green Genes”…
- …gdzie mamy już pełne wariactwo, wykorzystanie elementów skal pentatonicznej, miksolidyjskiej i doriańskiej, tak zakręcone, że fachowcy do dziś zawzięcie debatują nad dokładną transkrypcją. A „Little Umbrellas”? Dwa zwięzłe tematy, sekcja improwizowana, drugi temat, pierwszy temat i koniec. Tyle że w tej środkowej sekcji nałożono trzy klawiszowe fragmenty w wykonaniu Underwooda, niby proste osiem taktów i powtórka, ale każdy fragment z innym kontrapunktem i harmonią.
- W „Gumbo Variations” (na LP 13 minut, na CD 16 – dołożono więcej saksofonowych popisów) znów mamy fragmenty zakomponowane i budowane na ich podstawie improwizacje. Są solowe popisy saksofonu, jest ładny pasaż na elektrycznych skrzypcach, jest synkopowany riff gitary basowej, do tego Zappa miesza ze sobą skale doriańską i miksolidyjską.
- I gitara basowa ustawiona nieco na przekór, w kontrze do zespołu, często wygrywająca kontrastowe tematy i pasaże. I na koniec fragment, którego zapis nutowy wyglądał ponoć jak wielbłądzie garby, stąd tytuł. Niby to spokojne, niby delikatne, a pojawia się fragment jakby żywcem wyjęty z nowoczesnej muzyki poważnej, znów są pokomplikowane, nakładane na siebie partie, zmiany skal i rytmiczne kombinacje, mieszanie fragmentów nieparzystych, synkopowanych z parzystymi…
- Ten „It Must Be A Camel” to też taki „Hot Rats” w pigułce tak naprawdę. Przy pobieżnym słuchaniu – owszem, całkiem ładna melodia, słucha się tego z zaciekawieniem, a gdy się przysłuchujesz i zaczynasz wgryzać, to się okazuje, że pokomplikowane i pokręcone to jest zdrowo.
- Właśnie, przy całym stopniu pokręcenia tej muzyki, Frankowy psikus polega na tym, że jest ona całkiem przystępna dla zwykłego słuchacza. Jakby nie patrzeć, to jest jedna z płyt stanowiących kanon rocka progresywnego i ambitnej muzyki popularnej w ogóle. Bo mam wrażenie, że etykietka jazz-rocka czy fusion nie do końca do niej pasuje. Zresztą kurde, szeregowy, to jest Frank Zappa. Dla tego faceta jest tak naprawdę tylko jedna etykieta, jeden gatunek – „Zappa” właśnie.