O albumach sympatycznego, niegdyś basisty, dziś gitarzysty Galahad piszemy regularnie, nie możemy zatem nie wspomnieć o najnowszym dziele artysty, które ukazało się ledwie kilkanaście dni temu. Tym bardziej że Comatose wydaje się jego najambitniejszym i najbardziej przemyślanym przedsięwzięciem, a kto wie czy nie najlepszą płytą w całej jego solowej dyskografii.
Bo Comatose to klasyczny koncept album, którego tematykę nakreślają już tytuł i okładka płyty. Warstwa liryczna dotyka wątku ofiary wypadku, która będąc w śpiączce powraca do istotnych momentów swojego życia. Całość została zbudowana w formie jednej, 47 – minutowej suity składającej się z ośmiu części, w której – zgodnie z klasyczną konwencją – główny melodyczny temat wiąże klamrą album, pojawiając się w utworach Numb Pt 1 oraz Awaken?. A po drodze usłyszeć go możemy jeszcze w Numb Pt 2.
Cała płyta jest w totalnej opozycji do bardzo piosenkowego poprzednika Colours. Pisząc wówczas o tym krążku określiłem solowe dokonania Abrahama jako stylowy pop rock z domieszką proga. Tym razem Lee stworzył album utrzymany wręcz w arcyklasycznej progresywnej konwencji. Rozbudowane i majestatycznie piękne klawiszowe tła, symfoniczny rozmach, absolutnie porywające gitarowe solówki, które sypane są jak z rękawa (Numb Pt 1, Realisation, Ascend The Sky, Numb Pt 2, Awaken?) i bardzo udane linie wokalne Marca Atkinsona tworzą płytę, która przykuwa uwagę od początku do końca. Tym bardziej że Abraham, jako spec od tworzenia zgrabnych piosenek, także i tu zadbał o niezwykle trafne melodycznie tematy i zapamiętywalne refreny.
Żeby jednak nie było, iż mamy tu do czynienie li tylko z samymi „progresywnymi słodkościami”. Nie! Bo to też chyba najmocniejszy album Abrahama. W dwóch częściach Numb i w No Going Back otrzymujemy czysto progmetalowe rozwiązania, z ciężkimi selektywnymi riffami. To między innymi one dodają tej płycie różnorodności i nie pozwalają się nią znudzić. Tym bardziej że artysta potrafi nawet w jednym utworze – wspomnianym No Going Back - połączyć ogień z wodą, czyli mocny riff z bardzo fajnym refrenem. A są na tej płycie i inne różnorodności, jak transowy, zdominowany elektroniką Twisted Metal, monumentalnie brzmiące chóralne gospelowe zaśpiewy w Ascend The Sky i trochę folkowej sielanki w The Sun.
Nie chcę powiedzieć, że Abraham nagrał tu progresywne arcydzieło, bo tego nie zrobił, ale wszyscy ci, którzy lubią bardzo melodyjnego progresywnego rocka zagranego z dużym rozmachem (jak to zwykle u niego, przez kilku dobrze znanych gości) nie będą zawiedzeni. Po prostu ładna płyta.