Mam naprawdę trudną relację z muzyką Williama. Trudną, nie oznacza jednak złą, bynajmniej. Odkąd pierwszy raz kilka lat temu świadomie go wysłuchałam w utworze „Lions”, nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś we mnie pękło. Swoją wrażliwością, sposobem odczuwania życia i jego cieni, tak mocno uderzył w moje wnętrze, że pozostawił w nim trwały ślad. Tym samym wyciągnął ze mnie to, co tak pieczołowicie skrywałam – kruchość, miękkość i strach. I to właśnie w jego muzyce odnalazłam przestrzeń, by zrozumieć, że to jest okej, że tego się nie wartościuje na zasadzie lepsze/gorsze, że to jest istotna część mnie, która sprawia, że jestem właśnie sobą. Każdy z nas ma przecież własny cień.
Mission Bell to kolejny album Fitzsimmonsa, który w pełni zespołowej, ale wciąż klasycznie akustyczno – folkowej formie zamyka ogromną ilość emocji i osobistych przeżyć muzyka. Choć może ‘zamyka’ to w tym przypadku złe słowo, bo z każdego dźwięku tego wydawnictwa one się wręcz wylewają. Oplatają słuchacza jedwabną liną i zmuszają do zatrzymania codzienności.
Pauza. Oddech. Narastający szum.
„Second Hand Smoke” - pierwszy singiel promujący i jednocześnie otwierający Mission Bell - mimo pozornie lekkiej konstrukcji, wbija się drobnymi szpilkami w nasze wnętrze. Zawsze zastanawiało mnie to, jak można przekazać ważność pod płaszczem beztroski, bo w tym utworze to właśnie linia melodyczna sprawia, że jest on nieoczywisty, z jednej strony zwyczajnie przyjemny, a z drugiej wzbudzający dawno zapomniane nostalgiczne sprzężenia. Następujące po nim „Distant Lovers” oraz „17+ Forever” są już utrzymane w typowym dla Fitzsimmonsa, delikatnie rozmytym, refleksyjnym klimacie, który chyba najmocniej zaciska tę jedwabną linę emocji na ramionach. Podobnie zresztą jak „Angela”, „In the Light”, „Lovely”, „Never Really Mine”, „Leave Her” czy też świetnie skomponowany muzycznie „Wait For Me” są to utwory powoli drążące otwory w naszych wewnętrznych murach. Przebijają się do subtelnej tkanki naszego czucia i sprawiają, że musimy przestać ignorować i odsuwać od siebie to, co szarpie i gniecie serce. Wszystkie niepozamykane drzwi („When you stopped believing anyone could love you at all?”), odrzucone wspomnienia dotyku i niespełnione marzenia o przyszłości. Zamknięcie albumu w postaci klimatycznego „Afterlife” doskonale podkreśla to partią smyczków, które na koniec utworu tworzą pewną mroczną kulminację, nagle uciętą wyciszeniem. Odczuwam to jako symbol oswojenia mroku, uwolnienie i oczekiwanie na pierwsze promienie nowego życia, odważenie się na ciąg dalszy, tym razem w pełnym spektrum odczuwania. Właśnie dzięki kontrastowi melodycznemu między „Afterlife”, a pierwszym „Second Hand Smoke” postrzegam to wydawnictwo jako nieprzypadkowy koncept, podróż, której się obawiamy, ale mamy świadomość, że prędzej czy później musimy ją odbyć, jeśli chcemy wyjść z martwego punktu.
Swoją twórczością William już od czasów Until When We Are Ghosts (debiutancki album z 2005 roku) bardzo skutecznie rozbraja tysiące emocjonalnych systemów obronnych na całym świecie. Sam o najnowszym wydawnictwie Mission Bell napisał, że nigdy nie chciał takiego albumu i nagrywał go kompletnie nie myśląc o tym co robił do tej pory, jednocześnie przyznając, że tworzył go w okresie swojej największej bezbronności emocjonalnej, dlatego jest z niego najbardziej dumny. Nagrał go z poczuciem, że poprzez cierpienie przychodzi wiele okazji do radości. Cytując: „It is not without pain, but it is, perhaps paradoxically, rife with joy”.
Choć patrząc na dorobek Fitzsimmonsa wciąż największy sentyment czuję do albumu Sparrow and the Crow (2008), czuję podskórnie, że Mission Bell może wiele zyskać na wykonaniach live. Jest to bardzo mocna emocjonalnie, dobrze zrealizowana i prawdziwa płyta, która pomaga szukać nadziei, łagodzi myśli i rozluźnia kark po walce z codziennością.
W kategorii muzycznych budyni – klasa sama w sobie.