Zacznę w tym miejscu, w którym redaktor Wiśniewski skończył swoją recenzję płyty Dylana - "Bringing' It All Back Home", czyli od utworu "Mr. Tambourine Man". Zanim stał się klasykiem, był trochę niechcianym dzieckiem. Powstał jeszcze przy okazji sesji do wcześniejszego albumu Dylana - "Another Side...", jednak autor uznał, że nie do końca pasuje do tej płyty i utwór poszedł w odstawkę. Ale został (któraś z jego wersji) zarejestrowany na jakimś acetacie i trafi do archiwów Columbii. Mniej więcej w tym samym czasie młoda kapela na dorobku, The Byrds, podpisała kontrakt płytowy, też akurat z Columbią i zabierała się za nagrywanie swojego debiutanckiego albumu. Ich menago, Jim Dickson, skombinował tą płytkę od wydawcy Dylana i puścił swoim podopiecznym. Początkowo nie byli oni zachwyceni, ale jakoś później dali się przekonać, żeby coś z tego zrobić. No i zrobili – zelektryfikowali, zmienili trochę melodię, tonację i nagrali to w takim beatlesowskim stylu. I zażarło, wydany w połowie kwietnia singiel szybko dotarł na sam szczyt listy przebojów w USA i Wielkiej Brytanii. U Dylana nie załapał się na jedną płytę, na następnej mamy z pięć lepszych. Co prawda że „Bringing…” to jeden z lepszych jego albumów, ale bez Byrdsow byłby to jeden z wielu numerów Boba. Fakt, że bardzo dobry, ale to właśnie McQuinn i koledzy zrobili z niego hita i klasyka, zapewniając mu nieśmiertelność i najpewniej jego autorowi konkretny przypływ kasy z okazji praw autorskich.
I płyta i samo nagranie były epokowe, bo tak powstał folk rock. A złożyło się to tak, że w pewnym momencie zebrali się ludzie, którzy już wcześniej mieli sporo doświadczenia w graniu folku – Clark, Crosby, McGuinn, ale dodatkowo też bardzo lubili Beatlesów i postanowili to jakoś połączyć. Co na tej płycie bardzo dobrze słychać – harmonie wokalne coś między folkowymi a Beatlesowskimi, w warstwie instrumentalnej niby jeszcze bardzo beatowo, ale sporo partii gitarowych jest bardzo ciekawych – na przykład takie nieoczywiste solówki i samo brzmienie gitar. Same piosenki też jeszcze trochę beatowe, ale już słychać coś dużo bardziej zaawansowanego formalnie niż proste "She Loves You – Ye ye ye". Co prawda też dzięki cudzym kompozycjom, bo mamy cztery utwory Dylana, jeden Pete'a Segera, ale już "I Knew I’d Want You” jest kompozycją samych muzyków zespołu. Jak widać proporcje między swoją sztuką a coverami są pół na pół i kompozytorsko ze wskazaniem na te cudze utwory, bo tytułowy wymiata i stanowi gdzieś połowę wartości tej i tak bardzo dobrej płyty. ale to on jest najlepszy. On jest bardzo najlepszy. Natomiast nie można nie docenić tego co muzycy z nim zrobili – oni go po prostu zrobili na nowo, przy okazji tworząc rockowego klasyka. Właśnie – to nie chodzi o to, ile coverów masz na stanie, tylko co potrafisz z nimi zrobić. A The Byrds zdecydowali odcisnąć na nich pieczęć własnego stylu. Do tego dobre własne kompozycje i cały album prezentuje się naprawdę wybornie. Właśnie na tym polega siła debiutu – dobór repertuaru i nowatorskie jego wykonanie. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że tak powstał folk rock(*) – The Byrds na swoim debiutanckim albumie opisali go i zdefiniowali. Wystarczy być nawet średnio zorientowanym w amerykańskiej muzyce rozrywkowej, żeby docenić wpływ tego zespołu i tej płyty na to, co później się tam działo. To nie tylko druga połowa lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych, ale spory kawałek amerykańskiej nowej fali, z REM na czele. Bez The Byrds ich by nie było.
Jedna z najbardziej wpływowych płyt amerykańskich tamtego okresu.
(*) – folk rock amerykański, bo folk rock europejski to całkiem inna muzyka