Spójrzmy prawdzie w oczy – spośród wszystkich możliwych tematów, które na przestrzeni dekad artyści rockowo-metalowi poruszali w swojej twórczości, nie ma chyba bardziej wyświechtanego i ogranego niż śmierć. Od zawsze fascynowała muzyków i dostarczała im niewyczerpanej ilości przemyśleń i mniej lub bardziej filozoficznych wynurzeń, które później stawały się podstawą mniej lub bardziej intrygujących liryków i mniej lub bardziej mrocznej muzyki. Obecność motywu śmierci na płycie zespołu o zabarwieniu gotyckim zaskakuje zatem mniej więcej tak samo, jak obecność przesterowanych gitar na płytach Led Zeppelin, bulgoczących growli w twórczości Cannibal Corpse czy codziennego świeżutkiego smogu w grodzie Kraka. Czyli raczej średnio. Jednakże dźwięki, w które Tilo Wolff ubrał temat Ponurego Żniwiarza na swoim trzynastym, czy, jak kto woli, czternastym studyjnym albumie, zaskakują już o wiele bardziej. Z gęstwiny nut, do których Szwajcarzy przyzwyczaili nas przez wszystkie te lata, wyłania się bowiem obraz Lacrimosy poszukującej.
Co rzuca się w uszy już po pierwszym odsłuchu ‘Testimonium’, to niespotykany dotychczas u Arlekina ciężar w warstwie gitarowej. Nie wiem, czy Tilo wydobył z piwnicy jakiś stary, zakurzony wzmacniacz, czy niechcący przesunęła mu się gałka z napisem ‘Walec’ na stole mikserskim, ale album brzmi potężnie, a momentami wręcz doom-metalowo. Słychać to już w drugim na płycie Nach dem Sturm, gdzie dość łagodne, melodyjne i chwytające za gardło motywy przewodnie, prowadzone przez smyczki i gitarę solową, przeplatają się z gniotącymi trzewia riffami. Równie mocarnie wypada Weltenbrand, który, pomimo spokojnego otwarcia, już po jakiejś minucie przeistacza się w istne piekło i atakuje bębenki uszne słuchacza ścianą monumentalnych gitar. I gdy wydawać by się mogło, że już nie da się ciężej i bardziej ponuro, na deser dostajemy wieńczący płytę, tytułowy utwór Testimonium, stanowiący największe zaskoczenie w całym zestawie i udowadniający, że ten zespół jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Numer ten ociera się bowiem o niedostępne wcześniej dla Lacrimosy mroczne rubieże majestatycznego death-doom metalu – groźnie wyjące i snujące się potężne gitary, niskie wokale Tilo i podniosła, duszna atmosfera. Jestem pewien, że jeśli siły nadprzyrodzone pod i nad nami kombinują, jaką muzykę włączyć na okoliczność apokalipsy, ten utwór będzie miał naprawdę spore szanse na przebicie się do pierwszej trójki. Porażające doświadczenie
Ten flirt z innymi gatunkami muzycznymi nie kończy się w przypadku ‘Testimonium’ tylko na najczarniejszych odmianach sztuki – zaskakująco wypada również Herz und Verstand, który, po wyeliminowaniu gitar elektrycznych i orkiestracji, z powodzeniem mógłby trafić na pierwszy lepszy album… szantowy. Melodyka refrenu momentalnie przywodzi na myśl tnące fale żaglowce i chłepczących rum wąsatych marynarzy, co zresztą podparte jest tekstem, w którym pojawia się motyw statku i podróży. I choć nie potrafię w tej chwili wymyślić gatunku bardziej odległego od estetyki gotyckiej niż szanty, to trzeba przyznać, że po paru przesłuchaniach albumu nawet ten kawałek zaczyna jakimś cudem nabierać sensu i po prostu wpada w ucho, choć pierwszy kontakt z nim budzi raczej sceptyczne odczucia. Ciekawą kompozycją wydaje się również Black Wedding Day, który może nasuwać skojarzenia z jakąś dziwną, pokręconą i groteskową odmianą piosenki kabaretowej – nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, że Tilo puszcza tutaj do słuchacza oczko, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej, przedstawiając (jeśli dobrze interpretuję zamysł autora) raczej radosny (kwestia dyskusyjna) moment w życiu człowieka, jakim jest jego własny ślub, jako mariaż ze wszechobecną na ‘Testimonium’ śmiercią. I tak, jak w przypadku wspomnianego wcześniej Herz und Verstand, o dziwo ma to sens i pasuje do reszty. Warto też zwrócić uwagę na dość zaskakujące otwarcie płyty – do tego stopnia niestandardowe, że przez chwilę wydawało mi się, że pomyliłem album studyjny z pierwszą z brzegu koncertówką. Zabieg ten zgrabnie wprowadza słuchacza w temat przewodni utworu, czyli przedwczesne odejście z tego świata muzycznych idoli Tilo Wolffa, a nawiązania do twórczości Leonarda Cohena, George’a Michaela, Davida Bowiego i Prince’a można z łatwością wychwycić w tekście Wenn unsere Helden sterben.
Na ‘Testimonium’ sporo też klasycznych lacrimosowych dźwięków. Każdego miłośnika koncertowego pewniaka z dawnych czasów, jakim bez wątpienia jest Ich bin der brennende Komet, z pewnością usatysfakcjonuje równie dynamiczny Zwischen allen Stühlen, który brzmi jakby żywcem wyjęty z wydanego już ponad dekadę temu albumu ‘Lichtgestalt’. Bardzo pozytywnie wypadają również ballady, do których Lacrimosa już dawno przyzwyczaiła swoich słuchaczy. Tym razem są to przedostatni na płycie, króciutki Der leise Tod, oraz przede wszystkim okraszony pięknymi orkiestracjami i przeplatającymi się na przemian delikatnymi i przejmującymi wokalami Lass die Nacht nicht über mich fallen, który bezbłędnie wpisuje się w poczet najbardziej nastrojowych utworów w bogatej dyskografii Szwajcarów. Standardowo też najsłabiej w całym zestawie prezentuje się utwór wykonywany przez Anne Nurmi, tym razem w postaci My Pain. Nikogo nie powinno to dziwić, bo ostatnim naprawdę dobrym numerem, który zaśpiewała, był chyba Senses z wydanego w 2001 albumu ‘Fassade’, więc – wybaczcie uszczypliwość – słuchacze mieli czas, aby przyzwyczaić się do jej kiepskiej formy. I jeśli miałbym sobie czegoś na przyszłość życzyć w tej kwestii, to poradziłbym Maestro Wolffowi eliminację koleżanki z procesu twórczego. Tak na przyszłość.
Niemniej jednak, ‘Testimonium’ okazuje się naprawdę udanym albumem, który może nie zdefiniuje na nowo ram muzyki gotycko-symfonicznej, czy jak to się tam obecnie nazywa, ale z pewnością udowodni, że jeszcze nie wszystko w tym pozornie hermetycznym gatunku zostało dokonane. Wygląda bowiem na to, że Tilo i spółka coraz odważniej wypuszczają się w graniczne rejony szufladki, w którą wpisali się lata temu. I choć ‘Testimonium’ to, jak łatwo wywnioskować również na podstawie okładki, dzieło ponure i pozostawiające słuchacza w minorowym nastroju, gdzieś tam z tyłu głowy rozpala chęć i nadzieję na więcej co najmniej tak solidnych albumów opatrzonych logo arlekina. Czego sobie i Wam życzę.